Nigdy nie zamierzałam publikować tu swoich tekstów, tekstów, które zawierają mnie więcej, niż wypada w publicznie dostępnej wirtualnej Sieci, jednak chyba zrobię wyjątek. Fragmenty poniższego opowiadania (powstałego zresztą na pojedynek literacki na Forum Mirriel) przedstawiłam na warsztatach literackich tegorocznej Avangardy. Od tamtej pory do niego nie zaglądałam. A teraz - teraz znów wyciągam je na wierzch. Wszystko zaczęło się od poniższego rysunku, znalezionego
tu. Niektóre postaci pozostały sobą (Środa i Poniedziałek), niektóre zmieniły miejsca, niektóre napisałam zupełnie na nowo.
Codzienny septet
1.Poniedziałek
To nie tak, że nie wiedział, że za nim nie
przepadają. Po prostu nauczył się to ignorować. W każdej rodzinie znajdzie się jedna czarna owca, pocieszał się
czasami, i akurat wypadło na ciebie. Tak bywa. Nie ma problemu. Nie brzmiało
to szczególnie przekonująco, ale musiało wystarczyć.
Zatrzymał się przed przypadkową wystawą sklepową –
na zakurzonym, butelkowozielonym welurze rozstawiono lampy, zastanawiał się,
czy mają tyle lat, na ile wyglądają, jeśli tak, to żarówki w ich wnętrzach
musiały przepalić się z przyczyn naturalnych, tak samo, jak zastyga serce
starego człowieka – i popatrzył na siebie. Nie robił tego często, nie był
lalusiem, jak jego młodszy brat, nie mizdrzył się w lustrze jak siostra, co
tydzień wkładał to samo ubranie – czarny garnitur, krawat w odcieniu winnej
czerwieni i jesienny, jasnobeżowy prochowiec i szedł przez ulice. Nie
zatrzymywał się; nie było po co. To znaczy – nie zatrzymywał się do teraz.
Świat się zmienia. Tak przynajmniej mówią.
Zobaczył bladą ptasią twarz o haczykowatym nosie i
dużych, ciemnych oczach, w kącikach ust rysowały się wyraźnie bruzdy. Włosy,
czarne jak sadza, miał zaczesane do tyłu, prawdziwy dżentelmen starej daty.
Tylko że nie był stary. Nie tak naprawdę. No dobrze, był najstarszy z całej
Siódemki, to on zaczynał i to od niego zaczynano. Nie mogli się bez niego
obejść, nieważne co mówił Piątek. Wąskie wargi wygięły się w minimalnym
uśmiechu.
- Nienawidzę poniedziałku – usłyszał za swoimi
plecami powtórzone słowa brata i w jednej chwili wyprężył się, jakby poraził go
prąd. Młody mężczyzna za jego plecami naciągnął na głowę kaptur szarej bluzy,
wtapiając się w monotonne barwy ulicy niczym posąg, który właśnie zstąpił z
cokołu. Nie widział jego twarzy. Tylko ognisty kontrapunkt papierosa w jego
ustach oznaczał, że w rzeczywistości był żywy.
Postarał się, żeby go nie zauważył, przenikając na
drugą stronę szyby, jak niewydarzona Alicja, a może raczej cień Aladyna, bo
znalazł się pomiędzy starymi lampami. W jednym z abażurów brzęczała mucha,
słyszał jej ciało, obijające się o chłodną żarówkę. Mężczyzna dotarł już niemal
na róg ulicy, kuląc się przed zimnem. Poruszał się w dziwaczny, kaczkowaty
sposób, jakby kiedyś miał złamaną nogę, która nigdy nie powróciła do stanu
sprzed wypadku. Delikatnie zajrzał do głowy człowieka. Ach tak. Teraz widział. Trzy
lata temu wpadł pod samochód, skończyło się na skomplikowanym złamaniu z
przemieszczeniem, do pełnego powrotu do zdrowia potrzebna była systematyczna
rehabilitacja, którą zaniedbał. Zacisnął mocniej powieki. Gdzieś w burzy szoku,
bólu i przerażenia odszukał dziewczęcą twarz. Poczuł mocniejsze bicie serca,
dziewczyna siedziała za kierownicą, w jej ciepłych, kasztanowatych włosach
migotały odłamki szkła z wybitej przedniej szyby, rogowe okulary zaparowały od
niesprawnej klimatyzacji. Zobaczył ją jeszcze raz na sterylnym szpitalnym
korytarzu. I jeszcze raz. I jeszcze. Otworzył oczy, pokręcił smutno głową.
Ludzie są bardzo głupi.
Pozwolił, żeby młody człowiek poczuł jego obecność –
deszcz, dym i smog nad miastem; nie była to szczególnie fortunna mieszanka, ale
należała do niego – i nie pozwolił mu skręcić w prawo, zmuszając do przejścia
przez ulicę. Gdy z powrotem przenikał przez szybę, zobaczył ich, jego z
odsłoniętą głową – a więc był blondynem – i ją, niezręcznie poprawiającą
okulary. Kiedy ich mijał, ruszając dalej, doleciał go strzęp rozmowy.
- Zawsze lubiłam poniedziałki. Przynoszą szansę na
zmiany.
Poniedziałek uśmiechnął się. Tym razem zupełnie
szczerze.
- Ja też – powiedział do siebie. – Ja też je lubię.
2.Wtorek
Od jakiegoś czasu kazał nazywać się Martes, co, jak
oznajmiła Środa, było totalnym idiotyzmem, bo przecież ich nie obejmują żadne bariery językowe i nie było żadnego sensu
zapisywać się na kurs hiszpańskiego. Reszta rodziny przyznała jej rację,
wzruszając jednak ramionami i przechodząc nad tym faktem do porządku dziennego.
- Minie mu – oznajmiła Sobota lekceważąco, nasuwając
na nos ciemne okulary, pod którymi ukrywała światłowstręt i skutki wczorajszego
kaca. – Zawsze mu mija. – A potem poszła się jeszcze położyć.
Pozostali członkowie rodziny także się rozeszli,
zostawiając Wtorka rozpartego na krześle, z nogami na kuchennym stole
zajadającego słodkie płatki na mleku i oglądającego poranne powtórki
talk-showów. Puścił ich słowa mimo uszu. Mieli trochę racji, to prawda – Wtorek
szybko się nudził, w tamtym tygodniu zaczął naukę hiszpańskiego, jeszcze w
ubiegłym chodził na taniec towarzyski, obecny przyniósł ze sobą nową obsesję,
jaką były talk-showy. Oczarowywali go ludzie zamknięci w pudełku ze szklaną
szybką. Byli tak bardzo inni.
- To po to, żeby ich lepiej poznać – Wyjaśniał
Czwartkowi, nieśmiałemu i milczącemu jak zwykle, jedynej osobie, która chciała
go słuchać. – Im więcej oglądam, tym bardziej rozumiem – mówił ze znacznie
większą pewnością siebie niż czuł naprawdę i podkręcał głośnik na full. Tak
naprawdę nie rozumiał nic. Dlaczego ci wszyscy ludzie przychodzili do studia,
jasno oświetlonego reflektorami i ofiarowywali swoje problemy i sekrety
prowadzącej o ciężkich, umalowanych powiekach, szkarłatnych ustach i z egipską
grzywką á la Kleopatra Elizabeth Taylor? Kiedy zachłystywali się własnymi
słowami, obnażając publicznie, szlochając w chusteczki, gospodyni programu
patrzyła na nich wyrozumiale. Była jednocześnie odrażająca i fascynująca,
niczym akolitka zachłannego potwora, pożerającego swoich wyznawców. Wtorek sam
nie wiedział, kiedy wpadł w jej sidła. Patrząc na nią, pragnął jeszcze bardziej
stać się czymś ciekawszym, niż dniem łączącym początek i środek tygodnia, nudnawym
pomostem pomiędzy bratem a siostrą.
Dowiedział się, że na imię ma Annabel Greets i że
wychodzi ze studia tuż po nagraniu, czyli po ósmej wieczorem. Był początek
grudnia, ściemniało się szybko, wiał wiatr i zacinało najgorzej jak tylko może;
paskudną mieszanką brudnego deszczu z roztopionym śniegiem. Studio telewizyjne
mieściło się po drugiej stronie miasta, ale i tak pojechał. Musiał ją poznać.
Wyobrażał sobie duszący zapach jej perfum, jej zmysłowy głos, którym na ekranie
pocieszała przybyłych uczestników, wąską, ostro zarysowaną talię i przyszło mu
do głowy, że mimo swojego wieku jest jeszcze bardzo młody. Poczuł, jak na
policzki wypływa mu wstydliwy, krwisty rumieniec i wydało mu się, że obserwują
go wszyscy ludzie w autobusie. Spróbował zakryć twarz szalikiem.
Przystanek autobusowy znajdował się tuż obok studia,
ale i tak zdziwił się, wpadając na nią niemal natychmiast; otuloną ciepłym
czarnym płaszczem z futrzanym kołnierzem. Po głowie tłukło mu się, że jest
szczęśliwy jak wariat, że kołnierz to prawdziwe lisy – miał dobry węch, wszyscy
w jego rodzinie mieli dobry węch, umiał rozpoznać lisią krew – i że powinien
coś powiedzieć. Popatrzyła na niego, unosząc wysoko wyskubane brwi i nagle
zobaczył siebie jej oczami – podrostka o
dużych, ciemnych oczach i gęstych brązowych włosach, z krzywym, niezręcznym
uśmiechem, kulącego się z zimna. Wiedział też, że rozczaruje się, gdy tylko
usłyszy jej głos, bo podkładała go za nią inna aktorka, że lisowy kołnierz ma
po matce, że od pół roku zalega z czynszem i że wysłuchiwanie tych samych bzdur
co wieczór śmiertelnie ją nudzi. Postanowił jej tego oszczędzić. Ukłonił się
więc bez słowa i zniknął, pozostawiając po sobie woń kawy, whisky i świeżej
pościeli.
3. Środa
Przedstawiła mi się jako Panna Wednesday. Pomyślałem,
że to dziwny sceniczny pseudonim, ale śpiewała pięknie. Miała wspaniały,
studzienny głos, taki, jak spotyka się u niektórych czarnoskórych wokalistek,
stworzony do jazzu i bluesa, jednak nie wykorzystywała go w pełni. Od
swingujących rytmów wprost z Nowego Orleanu wolała dziwaczne rymowanki
utrzymane w lekkiej aranżacji gdzieś z pogranicza gatunków. Jedyna zwrotka,
jaką zapamiętałem – prawdopodobnie ostatnia, tylko tak mogła nie zatrzeć się
całkowicie w mej pamięci – brzmiała:
A w niedzielę
urodzone,
Dziecko
szczęścia złotowłose,
Pójdzie w
słuszną świata stronę,
Tam, gdzie nogi
je poniosą.
Kiedy skończyła, ukłoniła się przesadnie, długie
rudoblond włosy tańczyły wokół jej głowy jak kołyszące się węże i zeszła ze
sceny podczas burzy oklasków. To wtedy właśnie odważyłem się zaproponować jej
drinka. Przyjęła propozycję z wdzięcznym uśmiechem, puściła do mnie oczko, oczy
miała czerwonawe jak łupina cebuli.
- Strasznie zaschło mi w gardle – wyznała z
rozbrajającą szczerością. – To nie takie łatwe, na jakie wygląda.
Wybrała zielonkawe mohito, które zostawiło na jej
ustach smak mięty – sprawdziłem to osobiście, pocałunek był jednak pozbawiony
pasji, bardziej jak braterskie cmoknięcie niż zaproszenie do czegoś więcej.
Rozmawialiśmy o muzyce, Gwiezdnych Wojnach – oglądała wszystkie części, co też
mnie zdumiało, wyższości Moneta nad Renoirem i o tym, czy w lutym warto jeździć
na Teneryfę. Wyznałem, że nigdy tam nie byłem. Pokiwała głową, przesuwając
palcem po brzegu stożkowatego kieliszka. Wyglądała, jakby miała ochotę go
rozbić na milion kawałków. Zamiast tego jednak zostawiła drinka w spokoju i
spojrzała na mnie. Oczy miała smutne, zupełnie inaczej niż na scenie. Nagle,
jakby ktoś zdmuchnął smutek z jej twarzy, roześmiała się. W powietrzu unosiła
się woń jaśminu, karmelu i brzoskwiniowego wina.
- Byłam najlepsza – powiedziała pewnie, jakby
chciała mi coś udowodnić. Zupełnie niepotrzebnie. Widziałem, że była najlepsza
i zaraz jej to powiedziałem.
- Inaczej nie siedziałabyś tu dzisiaj ze mną –
dodałem i powiedziałem coś o swojej pracy, o wyławianiu z przeciętnego tłumu
młodych talentów. Wzruszyła nonszalancko ramionami, jakby nie zrobiło to na
niej żadnego wrażenia. Stropiłem się. Do tego nie byłem przyzwyczajony.
- Może gdybyś zmieniła nieco repertuar, mógłbym
załatwić ci koncert – zacząłem delikatnie.
Popatrzyła na mnie poważnie, oblizała wargi z
resztek mohito. Przez chwilę myślałem, że się zgodzi.
- Pamiętasz tę młodą dziewczynę, którą znalazłeś na
ulicy przy Placu Czerwonym? Miała na imię Katiusza, oczy jak dwa węgielki i
włosy jak czarna przędza. Ją także wyłowiłeś z tłumu. Śpiewała jak słowik,
śpiewała w knajpach i na profesjonalnych scenach, śpiewała acapella i do
muzyki, śpiewała jak jej zagrałeś – mówiła szybko, a jej słowa niemal składały
się w melodię. – Zabrałeś ją w tournee po Europie, pokazałeś świat. – Jej głos
był obojętny. – To takie wspaniałomyślne, pozwolić jej zostawić dawne życie za
sobą. Byłeś taki miły, obiecałeś, że będzie mogła przyjeżdżać do matki w
przerwach między koncertami, chociaż wiedziałeś, że nie da rady. Że wciągną ją
szampan i pochlebstwa, że zniknie pod makijażem. Czy przypuszczałeś, że zaćpa
się w hotelu w Paryżu, tuż przed podpisaniem kontraktu, który byłby bardziej
korzystny dla ciebie niż dla niej? – twarz Panny Wednesday – do dzisiaj nie
znam jej prawdziwego imienia – znalazła się blisko mojej. Pstrykała palcami w
rytmie niesłyszalnej piosenki, pamiętam to dobrze.
- Nie, dziękuję. – powiedziała stanowczo, jej oczy
lśniły w półmroku niczym rubiny. – Pozwolę ci nie pamiętać tej rozmowy, aż do
czasu, kiedy znajdziesz następną taką jak my. – Wstała od stolika, jej szerokie
biodra i masywne uda znalazły się tuż przed moją twarzą, okryte dżinsowymi
szortami i kołyszące się apetycznie. - Dobranoc. – Błysnęła w moją stronę
uśmiechem i wyszła na zewnątrz. Nigdy więcej jej nie spotkałem.
Wczoraj wpadłem na Christy. Śpiewała pięknie, miała
głos cudowny do lirycznych ballad pełnych smutku. Niestety, nie mogłem z nią
porozmawiać. Nie wiedzieć czemu gardło miałem jak zasznurowane, a po chwili
walki z samym sobą uświadomiłem sobie, że płaczę.
4. Czwartek
Czwartek lubił szkatułki. Szkatułki były miejscem,
gdzie łatwo było coś ukryć i przechować, jak na przykład złe wspomnienia, brzydkie
sekrety albo myśli, o których nie można nikomu powiedzieć. Sam Czwartek też był
trochę jak szkatułka – wciąż milczący, pachnący drewnem sandałowym, kurzem i niewietrzonymi
kartami książek, pomiędzy którymi zastygł tusz. Prawdę powiedziawszy, Rodzina
traktowała go jak opóźnionego w rozwoju i to nie dlatego, że z natury był
nieskomplikowany i raczej pogodny. Czwartek naprawdę mało się odzywał, dużo za
to obserwował i przez to był niebezpieczny. Starsze rodzeństwo wolało się do
niego nie zbliżać. Odszczepieniec pośród odmieńców – oto, kim był Czwartek i nikt nie kwapił się, żeby
przerwać ten stan rzeczy, bo pasowało to zarówno samemu zainteresowanemu jak i
reszcie rodziny.
Nikt z wyjątkiem Piątka.
Piątek zajrzał do jego pokoju wieczorem, wybijając sobie
tylko znajomy rytm na futrynie drzwi. Miał na sobie jak zwykle koszulę w dużą,
czarno-białą kratę i poszarpane dżinsy, jasne włosy przytrzymywały
przeciwsłoneczne okulary, chociaż za oknem panował już mrok.
- Masz – mruknął Piątek i rzucił w jego stronę niewielkie
kartonowe pudełko. Czwartek odpakował je bez słowa, modląc się do wszystkich
znanych mu bóstw, żeby w przypadku istoty żywej była to raczej złota rybka niż
jadowity wąż. Znał Piątka. W środku była szkatułka, z ciemnego drewna,
rzeźbiona w szczęśliwe słonie i zamykana na mosiężny haczyk. Z drugiej strony
wieczka przyklejone było lusterko i Czwartek zobaczył swoją własną piegowatą
twarz Irlandczyka (tak przynajmniej twierdziła Środa), zielone oczy i burzę
skręconych włosów.
- Dziękuję bardzo – powiedział w końcu, trochę
oszołomiony. – Czy to jakiś podstęp? – spytał podejrzliwie. Siódemka wyśmiewała
jego manię zbierania skrzyneczek od wieków. Piątek uniósł do góry oczy. Rzucił
się z impetem na zaścielony tapczan, łóżko zaskrzypiało jękliwie pod jego
ciężarem.
- Uspokój się, dobra?! Przecież wiem, że je zbierasz,
więc kiedy ten stary Hindus mi ją oddał, od razu pomyślałem o tobie.
- Jaki znowu Hindus? – Czwartek zmarszczył brwi,
udając że się nie cieszy. Kasetka była piękna, ciepła w dotyku i już zaczął
krążyć myślami wokół tego, co będzie mógł w niej schować. Piątek pociągnął go
za rękę na tapczan, jego przejrzyste oczy w blasku lampy błyszczały bardziej
niż zazwyczaj.
- Daleko, pośród pustynnych piasków kiedyś trafiłem
na Hindusa, odzianego w biel, pomarszczony był jak suszona śliwka, zawierzył mi
za własne życie tę oto szkatułkę. Może to był ifryt o oczach jak złoto? Może
dżin przeklęty, co własne więzienie komuś chciał ofiarować, by odzyskać
wolność… - zaczął recytować Piątek w osobliwym metrum półwiersza.
- Jesteś pijany. – Spróbował się wyrwać.
- Zostań – oddech brata na jego szyi był trzeźwy, gorący
i wilgotny jak monsun. – Zostań, ja przecież wiem, ja cię znam, mnie nie
oszukasz. Nie musisz.
Czwartek zesztywniał, zezując gdzieś w bok, obok
głowy brata. Kiedy Piątek znów przemówił, jego głos zmiękł nieznacznie.
- Chciałem ci opowiedzieć historię. Szkatułkową. Ale
widzę, że to nie był dobry pomysł. – Roześmiał się niezręcznie, przeczesując
palcami bujną czuprynę. Zabrał też rękę, Czwartek poczuł, że jego nadgarstek
jest chłodny i nagi, jak nigdy w życiu.
- Masz szczęście – mruknął, próbując wrócić do
normalności. To nie było łatwe. – Musiałbyś ciągnąć te opowieści przez tysiąc i
jedną noc, a ja knułbym, jak obciąć ci głowę.
- Brzmi interesująco. Zawsze lubiłem ryzyko. –
Czwartek szarpnął głową, aż sprężyny włosów opadły mu na oczy. Serce łomotało
mu tak szybko, że bał się, że wypadnie, w uszach pulsowała mu krew, a w głowie
kołatała się jedna myśl.
Nie możemy.
Dopiero kiedy Piątek pocałował go w stylu starych,
kiczowatych filmów, które sam wielokrotnie wyśmiewał, zrozumiał, że mogą i że już wie, co schowa w
najnowszej szkatułce.
5. Piątek
- Ludzie
oczekują cudów. To stara prawda.
Budynek przypominał obdrapaną kostkę Rubika; solidny
sześcian tynku spod którego tu i ówdzie wyłaziły rudoczerwone cegły, upstrzony
zaciekami po licznych deszczach i popękany ze starości. Po jednej ścianie
leniwie piął się bluszcz, zbyt suchy, żeby mógł być piękny. Nad drzwiami – były
drewniane i ciągle mokre, zbutwiałe od wilgoci – widniał fioletowo-złoty napis:
CUDA, DZIWY I FANTASMAGORIE. WEJDŹ, JEŚLI SIĘ ODWARZYSZ. Było mdłe piątkowe
przedpołudnie. W słonecznym, świeżym powietrzu dało czuć się tajemnicę. Tłumek
ludzi, czekający przed wejściem przytupywał – nie wiadomo, czy z zimna, czy ze
zniecierpliwienia. Każdy w dłoni trzymał ulotkę wydrukowaną na barwnym,
błyszczącym papierze. Niektórzy spoglądali na zegarek.
- Spóźnia się! – indyczył się tęgi, nalany na twarzy
mężczyzna o wyglądzie bankiera-nieudacznika. – Za dwie godziny mam konferencję!
To kpina!
- Nie można mu zarzucić, że jest perfekcyjnie
wykształcony – zauważyła szczupła kobieta, z ciemnymi włosami upiętymi w kok
rosyjskiej primabaleriny. Dystyngowanie wypuściła z ust kółeczko siwego dymu i
strzepnęła popiół cygaretki na trawę. – Wystarczy tylko zerknąć na ten szyld.
- Podobno obiecuje cuda! – gorączkowała się grupka
piętnastolatek, wyrywając sobie folder.
- Ja tam mu nie wierzę – mruknęła do nich dwudziestoparoletnia
miłośniczka piercingu i strzeliła balonem z gumy do żucia. Stojący nieopodal długowłosy
chłopak skwitował jej wypowiedź krótkim - Idiotka – i wrócił do czytania
starego numeru Batmana.
W tym momencie drzwi skrzypnęły zapraszająco i
pojawił się w nich mężczyzna w nieokreślonym wieku; na widok przybyłych
uśmiechnął półgębkiem. Usta miał wąskie, czerwone, niemal kobiece. Grzywa
gęstych, jasnych włosów opadała mu na szare oczy, odgarnął ją szybkim dmuchnięciem.
Założone na piersi ręce rozplotły się.
- Wejdźcie… - kiwnął na przybyłych gościnnie. Głos
miał niski i szemrzący jak potok. Ruszyli posłusznie za nim, potykając się i
szurając nogami. Dom okazał się większy w środku, niż mogłoby się wydawać; ujrzeli
bowiem okrąglą salę z rzędami krzeseł – było ich za dużo, setki, może nawet
tysiące, na samym końcu pokoju – podłoga była niegdyś przepiękną szklaną
mozaiką, teraz nie przypominała już nic pięknego – zbudowano scenę, ukrytą pod
ciężką, czarną kotarą. Jedna z nastolatek zaczęła piszczeć, bo wydawało jej
się, że dostrzegła rozmazane cienie wędrujące tam i z powrotem po ciemnym
materiale, coś w rodzaju kotów czy też nietoperzy.
- Przysięgam, miało cztery nogi i skrzydła! –
wykrzyknęła nerwowo, pocierając ramiona rękami.
- Panie i panowie! – zawołał niewzruszony Mistrz,
wchodząc na scenę. W ciemnościach wyglądał zbyt zwyczajnie, skąpany w
szarościach i błękitach swych ubrań. – Przedstawiam wam niepowtarzalną okazję
wędrówki po peryferiach swych uczuć, podróży w głąb niespełnionych pragnień, włóczęgi
na bezdrożach własnego psyche! Kto raz tu wszedł, wyjdzie odmieniony! Przed
wami cudotwórca, eskulap ludzkich serc, wspaniały Victor Vendredi! – Mężczyzna
rozejrzał się po zebranych, by dać do zrozumienia kim jest. Odpowiedziała mu
cisza. Skrzywił się nieco z powodu braku aplauzu, wyjął skądś skrzypce –
niektórzy mogli powiedzieć, że wzięły się z ciemności – i zaczął grać wariację Smooth Criminal Michaela Jacksona. Przy
każdym refrenie wtórowały mu stłumione, widmowe głosy. W drugiej części zza jego
pleców jak żywe anielskie skrzydła wyleciały białe gołębie, do ogonów miały
przypięte długie migotliwe wstęgi w pastelowych barwach.
Annie, are okay, so, Annie are you okay, are you okay,
Annie?
- Jakie to piękne – powiedział nagle bankier,
ocierając łzy ręką mankietu. Nastolatki wyły frenetycznie w upojnym szale. Dwudziestolatka
i fan komiksów całowali się, leżąc między siedzeniami. Balerina nie zauważyła,
że wypaliła całą cygaretkę, skóra na jej policzkach napięła się do granic
niemożliwości. W powietrzu niósł się zapach letnich nocy, sangrii i grejpfrutów.
Piosenka się skończyła i nagle wszystko znikło. Ludzie
kołysali się w przód i w tył, rozpaczając nad tym, co było i odeszło, lub nad
tym, czego nie było, a być mogło. Gdzieś daleko od miejsca przedstawienia,
młody mężczyzna o lokach w kolorze karmelu zacmokał z niesmakiem.
- Lubisz bawić się ludźmi – wytknął mu Czwartek.
Leżeli na starej, rozlatującej się kanapie. Zadowolony z siebie Piątek schował
nos w zagłębieniu jego szyi. Jego pocałunek był krótki jak sierpniowa burza.
- Cóż mam na to poradzić. Ludzie oczekują cudów.
6. Sobota
Znów ten sam huk w głowie, jak co rano. Czasem
stawało się to upierdliwe, trzeba przyznać.
Sobota usiadła na łóżku, przeciągnęła się i zaraz z powrotem opadła na
poduszki. Zbyt duży t-shirt, w którym lubiła spać, zsunął się z jej ramienia.
Sobota była drobna jak wróbel, czarnowłosa i – właśnie w tej chwili – bardzo,
bardzo śpiąca.
Nie otwierając oczu, westchnęła donośnie, nabierając
w płuca woń swojego pokoju – damskie perfumy, wanilię i wiśnie i zastanowiła
się, czy byłaby inna, gdyby przypadło jej wczoraj lub jutro. Pewnie nie, pomyślała zrezygnowana,
dziesiątki cieniutkich metalowych bransoletek opadły z jej ramienia aż do
nadgarstka. Środa powtarzała jej, że jest za chuda, ale to była Środa – zawzięta
z zewnątrz, krucha w środku, popaprana jak każdy inny z jej Rodziny. Sobota
jednak lubiła ją najbardziej – starsza siostra balansowała na granicy
uprzejmości i wredności lepiej niż ktokolwiek inny. Funkcjonowały na zasadzie
rażącego kontrastu – wysoka i niska, tęga i chuda, jasna i ciemna, pracowita i
leniwa. O tak, Środa jest bardzo
pracowitym dniem, pomyślała Sobota ze znużeniem. Angażowała się cały czas w
jakieś akcje, kursy, występy, pragnęła, żeby ja zauważono i kochano. Sobota nie
umiała tego zrozumieć.
To mnie kochają
bardziej, zrozumiała w nagłym,
porannym przebłysku i zdecydowała się wcisnąć na nos okulary. To mnie
kochają bardziej, mimo, że mniej się staram i najchętniej wylegiwałabym się w
łóżku cały dzień. Zwilżyła językiem spierzchnięte wargi. Bardzo chciało jej
się pić. Kiedy się podniosła, zobaczyła starszą siostrę w odbiciu zwierciadła w
stalowej ramie. Nie zaskoczyło jej to.
- Cześć.
- Przyniosłam ci zestaw na weltschmerz. – Środa
postawiła na nocnej szafce tacę z dwoma kawami i jedną szklanką wody, w której
powoli musowały tabletki. – Bardzo źle było wczoraj? – spytała ze sztucznym
zainteresowaniem i prawdziwym współczuciem.
Sobota jęknęła głośno, podchodząc do lustra. Jej
włosy przypominały aktualnie ptasie gniazdo, tusz i zmęczenie tworzyły pod
oczami sine półksiężyce. Gorliwie sięgnęła po kawę.
- Nawet mi nie mów – mruknęła po kilku pospiesznych
łykach. – Czy ja zawsze muszę naprawiać wszystko, co zrobi ten wariat? Dla
niego ciągła beztroska i zabawa, dla mnie moralniaczek. Ugh. Słodziłaś to.
Nienawidzę cukru. Straszna z ciebie wiedźma, wiesz?
Środa błysnęła złośliwym uśmiechem i podniosła do
ust własny kubek.
- Do usług. A jeżeli mówimy już o Piątku… myślę, że
na jakiś czas będziesz miała go z głowy. – Słowa te zabrzmiały tak poważnie, że
przez chwilę chciała zapytać, co takiego tym razem zmalował ich brat, ale
uznała, że woli nie wiedzieć. Niektóre informacje mogły poczekać. – I…
naprawdę, siostra, nie narzekaj – mruknęła Środa ciszej niż powinna. Sobota
chciała powiedzieć coś o przepraszaniu, coś o tym, jak podle się czuje co rano,
kiedy głowa pęka jej w szwach i musi żałować za nieswoje błędy, ale się
powstrzymała. Środa była niepewna, niczym drżący płomyk świecy, gotowy za
chwilę zgasnąć i wiedziała to cała Siódemka. Rozstawianie przez nią po kątach
pozostałych członków Rodziny było zaledwie kamuflażem dla tej bardziej
wrażliwej twarzy. Sobota klapnęła na rozścielone łóżko i zaczepnie trąciła
siostrę w ramię.
- Jak będziesz szła do tych swoich bezdomnych, daj
mi znać. Przejdę się z to-oobą – obietnicę zagłuszyło ziewnięcie, ale Środa i
tak wyczuła, że jest szczera. Popatrzyła na nią ucieszona.
- Naprawdę? Bo dzisiaj zamierzam iść do schroniska
dla psów i…
- Powiedziałam: bezdomnych, nie kundli! Ale niech
będzie, pójdźmy rozsiewać radość i szczęście – mruknęła, widząc rozczarowanie
na twarzy siostry. – Tylko błagam cię, pozwól mi jeszcze pospać.
7. Niedziela
I jest jeszcze Niedziela.
Niedziela codziennie wstaje z pierwszymi promieniami
słońca, plaskając bosymi stopami o chłodną podłogę, gdy jeszcze nie wiadomo,
czy dzień będzie przyjazny i trzeba natychmiast to sprawdzić. Wygląda przez
okno, wychylając się tak daleko, że niemal przez nie wypada, świat pachnie
porannym powietrzem, a nikłe gwiazdy odchodzą za horyzont i nie można zgadnąć,
czy to świt, czy jeszcze noc. I wtedy Niedziela śmieje się, odgarnia masę
splątanych, brązowych włosów, mruży ślepka błękitne jak niezapominajki i
pokazuje wiewiórcze ząbki.
Niedziela ma tylko pięć lat, już od bardzo, bardzo
dawna.
Niedziela zbiega do kuchni, przeskakując co kilka
stopni, o tej porze nikt w niej nie siedzi i tylko kran kapie rytmicznie –
plum-plum-plum – swoją spokojną kołysankę. Pod pachą Niedziela niesie swojego
nieodłącznego towarzysza, pluszowego szczura imieniem Parmezan. Kiedy okazuje
się, że jednak tego ranka ktoś w kuchni jest, cofa się przestraszona,
rozlewając dookoła mleko. To jej najstarszy brat, Poniedziałek, jak zwykle pije
czarną kawę i patrzy zamyślony w okno. Jest gotowy do wyjścia, choć to przecież
jej dzień, mimo, że dopiero co się rozpoczął. Poniedziałek wygląda poważnie i
musi przyznać, że trochę się go boi. Próbuje zetrzeć mleko z podłogi ręcznikiem
Soboty, ale przez przypadek potrąca pudełka stojące na blacie i deszcz
czekoladowych płatków sypie się na podłogę. Zagryza wargi. Ma ochotę się
rozpłakać.
- Daj mi to – słyszy koło siebie niski, koci pomruk
i widzi Poniedziałka, który klęczy w kałuży mleka i płatków, aż przemakają mu
od tego elegancki stalowy garnitur. Starszy brat z zainteresowaniem ogląda
mokry ręcznik Soboty i bez słowa rzuca go za siebie. Kręci głową i właśnie to sprawia,
że Niedziela zaczyna się gorączkowo tłumaczyć, czując jak rumieniec wstydu i
złości na samą siebie wypełza jej na twarz. Z nerwów omal nie wyłamuje sobie
palców, zapomniany Parmezan leży w pobliżu kuchennych szafek.
- J-ja nie chciałam… wylało mi się, ja posprzątam…
Ja nie chciałam!
- Wiem – zapewnia ją łagodnie Poniedziałek, wstaje i
jest nagle bardzo wysoki, pewnie tak wysoki, że mógłby chodzić z głową w
chmurach, to pewnie o tym mówią ludzie, używając tego wyrażenia. – Wiem –
zapewnia ją i na jego ustach pojawia się coś, co przy odrobinie dobrej woli
można by nazwać cieniem uśmiechu. – Ale Sobota nie byłaby zachwycona, gdyby
zobaczyła teraz swój ręcznik. Zanieś go do pralki, a ja tu ogarnę. – Niedziela
z mocno bijącym sercem ucieka do łazienki, nim Poniedziałek zdąży zmienić
zdanie i wpycha ręcznik Soboty głęboko, za koszule Czwartka i kamizelkę Wtorka,
tak, by nikt go nie zobaczył, jeśli przyszłoby mu do głowy zajrzeć do pralki. Kiedy
wraca, podłoga wciąż jest mokra, ale czekoladowo-mleczna kałuża już z niej
znikła. Poniedziałek stoi przy kuchence, krawat ma poluzowany, a kolana wciąż w
plamach po mleku, ale w skupieniu roztrzepuje jajka i równo kroi szczypiorek.
Niedziela przypatruje mu się ciekawie z wyżyn kuchennego krzesła, Parmezan jak
nigdy nic siedzi na stole. Najstarszy brat odwraca się w jej stronę, czajnik na
gazie gwiżdże przeraźliwie, Niedziela zatyka sobie uszy. Poniedziałek się cicho
śmieje.
- Pomyślałem, że zrobię nam omlet – mówi, dosypując
soli i pieprzu i mieszając jajka ze szczypiorkiem i serem. Niedziela łowi
noskiem przepyszne zapachy.
- Nam? – dziwi się. Poniedziałek kiwa głową.
- Nam. Dla mnie, dla ciebie i dla twojej myszy.
- To jest ściur! – burzy się Niedziela. Poniedziałek
ugodowo wzrusza ramionami, próbując potrawy. Ciepły, zachęcający zapach omletu
sprawia, że Niedzieli kręci się w głowie i przywołuje własną woń, mieszankę mleka,
fiołków i zagniatanego ciasta. Wybucha perlistym śmiechem. Popijający herbatę po angielsku Poniedziałek
uśmiechający się do niej półgębkiem, nieco nieśmiało, nie jest dla niej już
straszny.