Choruję.
Przygotowałam się już do pracy, nastawiłam na wyjście z domu, z nudów czytam Muminki, od czasu do czasu oglądając
jakiś film. Próbowałam kończyć tłumaczenie, ale machnęłam ręką. Czytane po raz
setny historie ciągną się jak guma do żucia, a mój rozłożony na łopatki
organizm powtarza uporczywie mantrę: spaćspaćspaćspaćspaćspaćspaćspaćspać.
Kiedy śpię,
śnią mi się nowe opowieści, na przykład ta o dziewczynie z włosami niczym
księżycowa pajęczyna, śniącej na pluszowych kanapach w nocnym pociągu donikąd.
Prowadzę długie dialogi, niekończące się konwersacje, zadaję pytania własnej
wyobraźni. I budzę się zlana zimnym potem.
To o strachu
dzisiaj chciałam pisać. Bo zauważyłam, że październik, poza byciem moim
ulubionym miesiącem, jest także miesiącem twórczym i przerażającym, czasem, w
który słowa przychodzą same, wkradając się w kieszenie ciepłego płaszcza. Wiem,
że nie ja pierwsza zauważyłam tę zależność – widział ją także Ray Bradbury,
autor Farenheita 451 oraz setek
opowiadań, który miejsce narodzin wszelkich opowieści nazywał Pażdziernikową Krainą. Od Bradbury’ego
zresztą ukradłam też tytuł dzisiejszej notki. Niestety, o samym Bradburym mówić
dziś nie zamierzam, zostawię sobie go na lepszą okazję, która może nadejść już
niebawem. Będzie dziś za to o trzech przykładach tego, jak sama odczuwam
październik i dlaczego lubię go tak bardzo.
Przykład pierwszy:
Alma to hiszpańska
krótkometrażówka (czas trwania: około 6 minut) w reżyserii jednego z byłych animatorów
Pixara. Pomimo radosnej ścieżki dźwiękowej (notabene wziętej żywcem z pixarowskiego
Odlotu (Up) Alma czerpie z freudowskiej teorii zwanej Dolina
niesamowitości (ang. Uncanny Valley), zgodnie z którą najbardziej przerażające
są rzeczy pozornie zwyczajne i znajome. A do nich zaliczają się zwłaszcza
przedmioty humanoidalne, czyli roboty, posągi, lalki itp. Pewnego zimowego dnia
w Barcelonie mała Alma zauważa mur, w całości pokryty zapisanymi kredą imionami
dzieci. Zapisując swoje imię wśród nich, przypieczętowuje swój los – widzi w
witrynie sklepu lalkę, podobną do niej jak dwie krople wody. Po wejściu do
sklepu, w którym drzwi otwierają się same (pamiętajcie dzieci: nigdy nie
ufajcie otwartym drzwiom, nie wiadomo, co się za nimi kryje) nic już nie będzie
takie samo…
Po obejrzeniu
filmiku zachęcam do sprawdzenia, co oznacza w języku hiszpańskim słowo alma.
(swoją drogą,
ta krótkometrażówka tak spodobała się Guillermo del Toro, twórcy Labiryntu Fauna, że prawdopodobnie powstanie porządna, półtoragodzinna wersja).
Przykład drugi:
Link do tego
filmu (również krótkometrażowego, ale trwającego już trzydzieści minut) przysłała
mi przyjaciółka, zapewniając, że powinno mi się spodobać. Miała rację. Sklep ze słodyczami to swoista baśń,
odmalowana w piękny sposób na ekranie, osadzona w świecie, gdzie nawet
pomarańcze są bladożółte, a życie wyprane z kolorów. W tym właśnie świecie
młody gazeciarz, Jimmy pomaga swej ciężko chorej matce, pracując na targu,
gdzie pewnego dnia pojawia się miejsce pełne smakowitych, barwnych lizaków,
sprzedawanych przez właściciela sklepu ze słodyczami (sam właściciel wygląda
jak skrzyżowanie Willy’ego Wonki ze Sweeney Toddem i Freddym Krugerem). Bystry
chłopak dostaje propozycję, aby przyłączyć się do cukierniczej spółki. Pewnego dnia, rozmarza się sprzedawca
lizaków, może nawet pozwolę ci obsługiwać
maszynę… Wchodzi dziewczynka, wychodzi cukierek! To magiczne! Albowiem każdy sukces ma swoją cenę, a
tajemnica biznesu sklepu z cukierkami i długiej kolejki panów w garniturach
czekających na swoją kolej jest mroczniejsza, niż można by sobie wyobrażać…
Whitestone
Pictures, czyli wytwórnia Candy Shop
mówi o sobie, że są bajarzami. Nie można być bliżej prawdy.
Przykład trzeci: Anya’s Ghost – Vera Brosgol
Anya’s Ghost to
objawienie, na jakie wpadłam przypadkiem w kwietniu – już dawno żadna powieść
graficzna nie spodobała mi się tak bardzo. Zauważam w Anya’s Ghost tropy prowadzące do Koraliny, opowieści zaczynającej
się całkiem niewinnie i w gruncie rzeczy zapowiadającej się na uroczą, nieco
absurdalną, ale z happy endem, a tak naprawdę podszytą czymś złowrogim.
Tytułowa Anya
jest nastoletnią emigrantką z Rosji, mieszkającą z matką i młodszym braciszkiem
w USA zaledwie od kilku lat. Pomimo dobrej znajomości angielskiego Anya wciąż
nie czuje się pewnie w nowym środowisku, starając się być tak amerykańska, jak
tylko potrafi, chodząc do prywatnego liceum, gdzie jej jedynymi znajomymi są
Irlandka Siobhan i Dima, znajomy ze starego kraju, sztandarowe popychadło i
nerd. Anya ma problemy typowe dla swojego wieku – martwi się o swoją figurę, pragnie
popularności wśród rówieśników, kocha się w chłopaku ze starszej klasy.
Wszystko to brzmiałoby nudnawo, gdyby nie przechadzka, podczas której Anya
wpada do dołu w lesie, w którym spotyka ducha malej, nieśmiałej, słodkiej
dziewczynki, która tak jak ona, czuje się samotna. Anya zostaje uratowana przez
przechodnia, natomiast Emily nie może opuścić miejsca swej śmierci, przywiązana
do swych doczesnych szczątków.
Niedługo potem
Emily pojawia się w pokoju Anyi, uświadamiając jej, że zabrała jedną z kości Emily, tym samym zabierając duszka ze sobą. Przyjaźń z duchem bywa przydatna – pomaga Anyi
na egzaminach, szpieguje obiekt jej westchnień, rozumie ją i wspiera jak nikt.
W pewnym momencie dowiadujemy się, że Emily została zamordowana i Anya, w
przypływie ciepłych uczuć obiecuje jej znaleźć jej mordercę… i tu dopiero
zaczynają się schody, bo prawda to rzecz pokrętna.
Anya’s Ghost
poza byciem świetną horrorynką dla dzieci (takie lubię najbardziej) pokazuje
również inne problemy – poszukiwania własnej tożsamości, postrzegania ludzi
poprzez stereotypy, uświadamiania sobie, co tak naprawdę jest w życiu ważne.
Poza tym kreska Very Brosgol, która sama pochodzi z Rosji, więc wie, o czym
pisze, jest nietuzinkowa i przyjemna dla oka. Mam nadzieję, że ta pani wyda coś
jeszcze. Bardzo na to czekam.
A teraz idę
zrobić sobie kubek herbaty i przeczytać wersję Olivera Twista spod ręki Willa Eisnera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz