Czuję się w obowiązku przedstawić Susannę Clarke, zwłaszcza, że zapowiadałam Sofię Samatar i Angelę Carter. Jednak kilka dni temu wpadłam na pisaną wersję tego opowiadania (bo oryginalnie zostało ono napisane dla BBC4, brytyjskiej stacji radiowej w formie audiobooka, do usłyszenia choćby tu.) Susanna Clarke jest autorką, moim zdaniem, zjawiskową. Napisała bowiem powieść w kształcie, który prawdopodobnie ciężko uświadczyć od czasów królowej Wiktorii, tzw. three-deckera (czyli jedną powieść w trzech częściach i tak, to odróżnia się od trylogii) pod tytułem Jonathan Strange i pan Norrell, w powieści tejże splatając okres regencji i wojen napoleońskich razem ze szczyptą staroświeckiej magii. O książce chętnie napiszę kiedyś - najpewniej w okresie świątecznym - ale dziś chciałabym przedstawić historyjkę utrzymaną w tym samym czułym, Austenowskim klimacie, podszytą realizmem magicznym (oryginał tekstu znalazłam tutaj.).
(Miałam tu bronić tłumaczenia, ale zrezygnowałam. Powiem tylko jedno - zagadka była koszmarem i przekładałam ją dziś w nocy na komórce). W wasze ręce!
Mieszkanka Wysokich Miejsc
Ażeby dobrze
zacząć, nazywam się Lucy Manners i mam dwanaście lat. Ubiegłego lata moja
starsza siostra Tiz poślubiła pana Rainwortha. Była to dla mnie przykra zmiana,
bo byłyśmy sobie bardzo bliskie. Mój brat, Gowland, przebywa z lordem
Wellingtonem w Hiszpanii, walcząc z Francuzami. Tak więc kiedy nadszedł
styczeń, Papa orzekł, że znużyła go moja smętna mina i posłał mnie do szkoły
pani Hackett na Great-Titchfield-Street.
Pierwszego
dnia podeszły do mnie dwie dziewczynki. Ucieszyłam się, myśląc, że znajdę nowe
przyjaciółki, ale wkrótce okazało się, że przyjaźń nie leżała w ich intencjach.
Zamiast tego nazwały mnie chuderlakiem, powiedziały, że mój fartuszek z muślinu
się wystrzępił, a buty są niemodne. Według Emmeliny Twist i Amelii Froggett
lista moich wad nie miała końca. W dodatku nie zadowoliły się jedynie
wyzwiskami, próbując mnie przestraszyć niedorzecznymi historiami o duchach.
- Och! Czyżbyś
nie słyszała? – krzyknęła Emmelina – Nasza szkoła jest nawiedzona przez szaloną
nauczycielkę, którą oddaliła pani Hackett!
- Mieszka na
strychu – dodała Amelia. – Czasami można usłyszeć, jak mówi w obcych językach i
od czasu do czasu wyje przez szyb komina.
- A –
rozpromieniła się Emmelina z wielką satysfakcją – te dziewczynki, które ją
usłyszą, umierają zanim minie tydzień.
- Nie wierzę
wam – zaprotestowałam. – Kto niby umarł? Nikt, jak przypuszczam.
W pewien szary
i wietrzny czwartek pani Hackett dała Emmelinie, Amelii i mnie do nauczenia się długą
listę niemieckich czasowników. Nie miałam zamiaru siedzieć razem z nimi, zatem
wspięłam się na szczyt domu, do pokoju na poddaszu. Niedługo potem usłyszałam
dziwne odgłosy dobiegające z góry – miękkie, nieczęste stąpanie. Nie miałam
wiele czasu, by zastanowić się, czy jestem przestraszona, czy też nie, gdy
przez komin wyleciał szpak i zaczął okrążać pokój, obijając się drobnym
ciałkiem o ściany.
Z komina
dobiegł mnie syk:
- Angielko!
Angielko! Mój ptak właśnie odleciał! Złap go, jeżeli możesz!
Pomyślałam, że
to odrobinę niegrzeczne. Jednakże odkrzyknęłam uprzejmie w stronę komina:
- Jeżeli można
wiedzieć, do czego jest pani potrzebny?
- Cóż to za
pytanie! – fuknęła nieznana mi dama – Chcę go oczywiście zjeść!
Otworzyłam
okno, w nadziei, że ptak wyleci na zewnątrz. Później wybiegłam z pokoju i
pognałam na strych. Panował tam półmrok, z zaledwie jedną szparą w dachu, przez
którą do środka padał deszcz i wdzierał się wiatr. Poczułam smród truchła. Coś chrupnęło
mi pod stopami; spojrzałam w dół i zobaczyłam, że podłoga usłana jest kośćmi
małych zwierząt, ptaków i myszy. W półmroku poruszył się ciemny kształt. Przez
pierwszą chwilę go nie rozpoznałam, ale później ujrzałam kobiecą twarz i serce
podeszło mi do gardła. Jej twarz
znajdowała się nie tam, gdzie powinna. Była zawieszona cal czy dwa nad
podłogą, mniej więcej w połowie ciemnego zarysu.
Myślałam, że
zemdleję.
Nagle wstąpiła
w prześwit nikłego światła i zrozumiałam, że to wcale nie jest kobieta. W dużej
mierze była lwicą, poza tym miała parę przybrudzonych skrzydeł i uroczą, ale
niepokojącą twarz. Kobiece piersi miała skromnie zasłonięte zniszczonym
niebieskim szalem, a włosy zawinięte w papiloty, których nikt nie wyjął, splątane
i skołtunione. Wyglądała tak żałośnie, że w sercu znalazłam dla niej tylko
litość.
Mierzyłyśmy
się wzrokiem. W zamyśleniu kołysała na boki lwim ogonem.
- Proszę mi
wybaczyć – zagaiłam – ale czy nie jest pani przypadkiem sfinksem?
- Nie – oznajmiła
nonszalancko. – Jestem tym Sfinksem. Egipskich
sfinksów jest mnóstwo, ale w Grecji był tylko jeden.
- Och!
Zapadła
niedługa cisza.
-
Zastanawiałam się – zaczęłam nieśmiało – czy mogłabym panią uczesać? Pani z
pewnością tego potrzebuje, a sprawiłoby mi to wielką radość.
Odpowiedziała
dostojnym skinieniem głowy.
Wyciągnęłam
więc szczotkę ze swojej kieszeni i zaczęłam czesać. Jej włosy były takie, jak
lubię najbardziej – w delikatnym, złotym odcieniu, kręcone z natury.
- Ciężko
trafić na dobrą służącą – wtrąciłam. – U potworów jest zapewne podobnie jak u
ludzi.
- Potworów! –
wykrzyknęła, oburzona. – Kogo nazywasz potworem?!
- Proszę mi wybaczyć,
ale ma pani ciało lwa i twarz oraz piersi kobiety, i…
- Cóż za
bzdury opowiadasz! Świat jest pełen potworów i sama jesteś jednym z nich –
rzecz jasna, jestem zbyt dobrze wychowana, by o tym wspominać, ale sama mnie do
tego zmusiłaś. Lew jest sfinksem z kocią głową – okropny przypadek. Człowiek
jest jeszcze gorszy. U człowieka przepiękne twarz i piersi sfinksa zostają
przyćmione przez łapy przebrzydłej małpy i nogi niczym zrośnięte korzenie
pasternaku. – Wzdrygnęła się. – Ughhhhh!
Skrzydła
załopotały w mroku, głowa Sfinksa się odwróciła.
- Ptaki.
Szpaki. Nie lubią mnie. Obrzucają mnie wyzwiskami.
- Och! –
westchnęłam. – Wiem, co ma pani na myśli. Na dole mieszkają dwie głupie,
niewychowane dziewuchy, które robią mi to samo.
- Przegryź je
wpół – zaproponowała Sfinks.
- Nie sądzę,
żeby pani Hackett to pochwalała, a poza tym nie potrafię otwierać tak szeroko
ust.
- Ja potrafię – podsumowała z dużą dozą
satysfakcji.
Pomimo jej
kapryśnej natury od tego dnia byłyśmy przyjaciółkami i gdykolwiek pani Hackett zadawała
mi osobną pracę, biegłam na górę, by przy prześwicie w dachu kamienicy usiąść
wraz z moim Sfinksem. Kochała położone wysoko miejsca, mogąc z nich wszystko
obserwować. Jeżeli damy i panowie przejeżdżali konno wzdłuż Great-Titchfield-Street,
wyglądała przez okno, mrucząc pod nosem:
- Centaury.
Nieznośne stworzenia.
Któregoś dnia,
kiedy trefiłam jej włosy, zapytałam:
- Jak to się
stało, Sfinksie, że przybyłaś do Londynu?
- Och, to
prosta historia. Przypłynęłam na statku, strzeżona przez młodych, urodziwych
marynarzy. Wszystko zostało ustalone przez Monsieur Fauvela. Trzeba ci
wiedzieć, Lucy, że Monsieur Fauvel mieszka w Atenach i ma za zadanie skupować
najpiękniejsze greckie płaskorzeźby i posągi i wysyłać je do Francji. Wyobraź
sobie jego niezadowolenie, kiedy odkrył, że para Szkotów, Lord i Lady Elgin
przybyli do Aten z dokładnie tym samym zamiarem! W dodatku lady Elgin jest
ulubienicą tureckiego sułtana (który rządzi Atenami). Monsieur Fauvel był
zmuszony patrzeć, jak wielkie skarby (które jego zdaniem powinny dotrzeć do
Paryża) zostają przewiezione statkiem przez jego londyńskich wrogów. Więc
odnalazł mnie, ofiarowując mi prezent w postaci niebieskiego, wełnianego szala
i błagał mnie na kolanach, abym przybyła do Londynu ukarać jego mieszkańców.
Co, oczywiście, zrobię z rozkoszą.
- Dobry Boże!
– zakrzyknęłam. – Jak masz zamiar to uczynić?
- Zadam im
zagadki, a gdy nie będą znać odpowiedzi, uduszę ich.
- Och nie! –
przeraziłam się. – Proszę, nie rób tego. Dlaczego miałabyś to robić? A prezent
od Monsieur Fauvela nie jest nawet ładny. Przyniosę ci piękniejszy szal niż ten
stary, niebieski.
- To nie jest
kwestia podarunku – odpowiedziała Sfinks z godnością. – Jestem Dusicielką.
Jestem Pytającą. Jestem Strażniczką Nocnych Drzwi. Jestem Mieszkanką Wysokich
Miejsc. Jestem Ludzką Zgubą.
- Jeżeli tak
twierdzisz, kochanie. Ale to naprawdę nie brzmi miło. Lecz jeżeli dobrze
pamiętam opowieść o Edypie, on odgadł twoją zagadkę i musiałaś rzucić się w przepaść, rozrywając
swe ciało na strzępy.
Sfinks
ziewnęła. – Tak, Edyp twierdził coś w tym rodzaju, prawda?
- Kiedy masz
zamiar rozpocząć? Mam na myśli Londyn?
- W każdej
chwili – odpowiedziała i zaczęła lizać swą łapę.
Lecz moim
zdaniem nie była wcale tak pilna, jak liczył na to Monsieur Fauvel, załadowując
swój statek.
Nie miała
dobrego zdania o metodach nauczania pani Hackett.
- Nie sądzę,
abyś uczyła się czegokolwiek pożytecznego, Lucy. Na szczęście znam wielu mądrych
nauczycieli. Mój brat Cerber – ten, który pilnuje bram piekielnych – zagoniłby udręczone
dusze, by wyjawiły ci swe tajemnice. I jest jeszcze Lamia – wspaniała dziewczyna
z eleganckim zielonym łuskowatym ogonem! Och, oszalałabyś na jej punkcie! Pokazałaby
ci, jak wyjąć gałki oczne z oczodołów i wsadzić je tam z powrotem!
Nigdy nie
wyjaśniła mi, do czego miałoby być mi to potrzebne.
Któregoś
lutowego dnia, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, powiedziałam:
- Kochany
Sfinksie, wiesz, że cię uwielbiam i że pragnęłabym, byś została w Londynie. Ale
jeżeli nadal trwasz w zamiarach zadawania ludziom zagadek, myślę, że powinnaś
zacząć ode mnie i, jeżeli leży to w mojej mocy, uratować miasto.
- Wiesz, że
jeśli udzielisz błędnej odpowiedzi, uduszę cię – odparła.
- Tak.
- Uważasz się
za mądrzejszą od reszty Londyńczyków?
- Ależ skąd! Właściwie wcale nie uważam się za bystrą.
Ale znam ciebie, Sfinksie, a to może okazać się
pomocne.
- Bardzo
dobrze.
Serce
załomotało mi w piersi. Milczała tak długo, że z nerwów nie mogłam się
powstrzymać, by nie przerwać ciszy:
- Czy to
będzie ta o stworzeniu, które rano chodzi na czterech nogach, w południe na
dwóch, a wieczorem na trzech, bo jeżeli tak…
- Oczywiście, że nie! Nie, już wymyśliłam. Gotowa?
- Tak, kochany Sfinksie.
Zacznę od kuzyna, który grzywę nosi,
Chociaż odwagi jego chwalić nikt nie prosił,
Potem dodam do niego narząd oczywisty,
Czerwony, bijący, smaczny i mięsisty.
I w końcu małą Lucy, która tutaj stoi,
Która ocala Londyn, choć się nieco boi.
Zastanowiłam się przez chwilę.
- Cóż. Twój
kuzyn, który nosi grzywę, to lew. I wiem, jak bardzo nie lubisz lwów, bo
wywyższają się i wydają się ważne niczym władcy zwierząt, będąc tylko w połowie
sfinksami. A swoją drogą, Sfinksie, czy wspominałam ci kiedykolwiek, że
francuski cesarz, Napoleon Bonaparte jest uważany za dzielnego jak lew? Więc jeśli
mu służysz, kochanie, to nieco sprzeczne, nie sądzisz? A co do drugiej części,
to cóż, ten czerwony i bijący organ to serce – zaczęłam płakać, bo nie mogłam
się dłużej powstrzymać – a złożone razem tworzą „lwie serce”. I to naprawdę urocze,
kochanie, że według ciebie zasłużyłam na takie miano. I bardzo, bardzo mi
przykro, że przeze mnie musisz skoczyć w przepaść.
Sfinks
błysnęła uśmiechem.
- Zuch
dziewczynka – pochwaliła i dotknęła mojej twarzy różowym ostro zakończonym
językiem – co musiało być pocałunkiem Sfinksa.
I wówczas
zeskoczyła z parapetu, w dół, w dół Great-Titchfield-Street.
I och, jaka głupia
byłam, wierząc w te stare bajdy Edypa! Bo przecież skoro grecki Sfinks ma
skrzydła, to jak może roztrzaskać swe ciało o ziemię?
Wznosiła się
wyżej i wyżej, powoli bijąc skrzydłami powietrze. Londyn pod nią był cienisty i
mroczny, jak prastare cmentarzysko, pełne snujących się duchów – co brzmi dosyć
okropnie, wiem, ale cieszyłam się, bo najwyraźniej ją zachwycił. Zniknęła mi z
oczu, kiedy szybowała nad srebrzystą wstęgą Tamizy, zwracając się na wschód, w
stronę Grecji; skąpana w złocisto-czerwonej chwale słońca odbijającego się od futra
i piór Mieszkanki Wysokich Miejsc.
PS: Dziękuję z całego serca załodze bloga NeilGaiman.pl za miłe słowa i za polecankę na facebook'owym fanpage'u! :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz