Z okazji Halloween
miałam dokończyć i opublikować moje opowiadanie Libertyn. Niestety, praca przygwoździła mnie wielkim, rzeczywistym
ciężarem testów i pisania pracy zaliczeniowej i nic z tego nie wyszło. Gunwo.
Trudno, są priorytety. Miast tego zaangażowałam się w akcję znaną mi od kilku
lat i usilnie propagowaną przez Autorytet i Absolut, czyli ło tu (moja obsesja –
dziwnie przyzwyczaiłam się do tego słowa – siedzi i macha do mnie czułkami,
nadając w sekretnym kodzie, że się zadomowiła na dobre). Neil Gaiman, psze
państwa, dla tych, którzy angielskiego nie znają, podał pomysł dzielenia się z
resztą świata strasznymi książkami lub opowiadaniami, zapewniającymi rozrywkę
podczas długiego, jesiennego wieczoru. W związku z tym poczułam obowiązek, żeby
znaleźć coś do wymiany – metaforycznej, bo wierzę, że w dobie Internetu o
teksty kultury łatwiej niż kiedyś – i spędziłam większość października czytając
horrory i horrorynki. Trochę znalazłam.
I. Jakiś potwór tu nadchodzi (Something Wicked This Way
Comes) Raya Bradbury’ego.
Jakiś potwór tu nadchodzi
to cytat z Makbeta Szekspira,
idealnie dopasowany do hipnotycznego nastroju w tej powieści. Było to moje
pierwsze spotkanie z Rayem Bradburym bodajże w 2012 roku. Cieszę się, że to
była moja pierwsza powieść od Bradbury’ego, bo zostawiła po sobie niezapomniane
wrażenie niepokoju i oglądania się w ciemności, czy aby nic się za mną nie
czai. Bohaterami powieści są dwaj trzynastolatkowie, zapamiętali w swojej
młodości, na pierwszych kartach książki spotykający sprzedawcę piorunochronów,
oznajmiającego profetycznie, że nadchodzi burza. Brzmi dziwnie? To dopiero
początek tego, co dotknie chłopców i ich rodziny, kiedy do małego miasteczka
(to małe miasteczko jest wyjątkowo kingowskie, nikt nie spodziewa się zła
drzemiącego w mieścinach) przybywa objazdowy lunapark, prowadzony przez Pana
Darka (punkt za nazwisko!) i Pana Coogera. Will i Jim, bo tak nazywają się chłopcy,
wybierają się na oszałamiający pokaz w królestwie dziwadeł i mają szansę zobaczyć
magiczną karuzelę. A jednak nie doceniają niebezpieczeństwa ukrytego pod maską
zabawy… Bradbury snuje opowieść w niewielu słowach, a jednak akcja toczy się
wartko i interesująco. Jakiś potwór…
to opowieść o wchodzeniu w dorosłość i powrocie do dzieciństwa, o tej
krytycznej granicy, którą każdy z nas kiedyś musi przekroczyć. Pamiętam, że podobało
mi się zwłaszcza opisywanie czarodziejskiego freakshowu z perspektywy dwóch pokoleń, bo w pewnym momencie do
akcji wkraczają ojcowie Willa i Jima. Nie chcę sprzedawać tu zbyt wielu
spoilerów, ale Ray Bradbury zawsze urzeka swoją subtelnością,
intertekstualnością i nienachalnym przesłaniem. Pamiętam, że lubiłam tę
książkę.
II.
Mały
morderca, autor: Ray Bradbury, Audycja Trzecie Oko
Jestem fanką
audiobooków. Może to przez moje nienasycenie, jeżeli chodzi o słuchanie
historii i w trosce o moje oczy (nigdy nie byłam Sokolim Okiem) rodzice w
dzieciństwie zakupili mi dziesiątki, jeżeli nie setki, „mówionych” bajek. Pamiętam
te quasi musicalowe, pamiętam te, które owocowały obsesją przez kilka
następnych miesięcy (Bazyliszek i zabijanie chłopca wzrokiem, jeżeli podsumować
to i moje lektury nt. Auschwitz w wieku lat 7, to byłam bardzo krypiszonowatym
dzieckiem), pamiętam te najwcześniejsze – Muminki i Małego Księcia i
Niedźwiadka Nallee. W wieku dorosłym nieco się przestawiłam na seriale radiowe
(muszę kiedyś zrobić tu jakiś plebiscyt!) ale sentyment pozostał (pojawiła się
także chęć stworzenia dobrego serialu radiowego w Polsce, tylko z kim ja to,
kućwa, będę robić?...) Na Audycję Trzecie
Oko trafiłam niedawno i zaczęłam przewidywalnie – od Bradbury’ego. Nie
zamierzam opisywać tego opowiadania, bo je po prostu trzeba przesłuchać, powiem
tylko jedno – w środku nocy z przyjemnego półsnu wybiła mnie puenta i
wyglądałam jak ten kot:
III.
The Tragical Comedy Or Comical Tragedy of Mr Punch duetu Gaiman i McKean.
Mimo, że moja
Obsesja ma się dobrze i kwitnąco, to nie wszystkie utwory Gaimana dotąd
przeczytałam. Nie wszystkie darzę też wszechogarniającym uznaniem. Tak się na
przykład sprawa ma z Oceanem na końcu
ulicy, który doszczętnie mnie rozczarował i wydał mi się zbyt nijaki i
szczery (może ma to związek z autentycznością pewnych wątków w tejże powieści,
ale wciąż mnie rozczarowuje). Punch
to kolejne (a może powinnam powiedzieć: wcześniejsze) podejście do prób
rozliczenia się z przeszłością, tylko tym razem bardzo, bardzo mocne. Gaiman
wyciąga cały arsenał swoich sztuczek, żeby wykreować opowieść o małym chłopcu,
pamięci i zapominaniu, śmierci, narodzinach i niebezpieczeństwie. Tytułowy
Punch to dla nieobeznanych kukiełka z tradycyjnego angielskiego teatrzyku,
występujący w towarzystwie swojej żony Judy i często również innych postaci –
Doktora, Krokodyla, Sędziego, Dziecka i Diabła. Punch z natury charakteryzują
ostre rysy twarzy – Gaiman w niektórych wywiadach określa swój własny semicki
nos jako „Punch nose”, co fenomenalnie współgra tu z fabułą – oraz upodobanie
do przemocy. Punch potrafi zatłuc na śmierć swoją żonę, wyrzucić dziecko przez
okno, ujarzmić krokodyla, powiesić sędziego i otruć doktora, nim stanie w
szranki z samym diabłem. Gaiman określa tę powieść graficzną – bo o dziwo,
tekst wydaje się być prawie nieważny w porównaniu do typowych kolaży McKeana,
skąpanych w złocie i półmroku – jako kłamliwą autobiografię, i robi to tysiąckroć
lepiej niż w Oceanie. Czytając Puncha wielokrotnie zastanawiałam się,
gdzie tkwi granica pomiędzy prawdą i kłamstwem, gdzie istnieje brzeg między
pamiętaniem i niepamięcią i bałam się, bałam się, BAŁAM SIĘ Puncha. Nie wiem, czy to nie moja ulubiona pozycja gaimanowska,
i trochę szkoda mi dwóch rzeczy – że zabrałam się do niej tak późno i że nie
została przełożona na polski.
PS. Próbowałam
przeczytać Dom czarów Jamesa
Herberta, ale mnie zmógł. Nie polecam.
PS2. Z okazji
Obsesji i Halloween macie Włosy Gaimana w dyniach.
Ale serio, takie włosy u faceta są niemoralne, sprzeciwiam się *patrzy na swoje nędzne pióra*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz