Na początku było Słowo, a Słowo Księgą
się stało. I było to Dobre. I o tym będziemy dzisiaj mówić, mimo że rzecz
dotyczy filmu. Bardzo szczególnego dla mnie filmu.
Nie mogę ukrywać, że dużo większą
miłością w postrzeganiu źródeł kultury darzę literaturę niż film. Czytanie
zawsze wydawało mi się wyjściem, uwaga, szukam słowa, może nie trudniejszym,
ale ambitniejszym, bo bez cudzej wizji świata, który mam za zadanie poznać i
przyswoić. Czytając, miałam chociaż cień szansy uformować bohaterów pod własne
widzimisię i żaden reżyser nie zepsuje mi mojego
Doriana Graya, podstawiając to drewienko aktorskie, Bena Barnesa. Ja tam swoje
wiem.
Ale bardzo lubię, kiedy filmy doceniają
słowo pisane, kiedy sięgają do początku, kiedy bawią się historią, przynosząc
jednocześnie ze sobą ożywczą świeżość. I bardzo, ale to bardzo lubię filmy animowane, bo to one sięgają poza granice
ekranu, na którym w ciągu dwóch godzin może zdarzyć się dosłownie wszystko.
Trochę też żałuję, że nie zachowałam tego wpisu do plebiscytu undergroundowych animacji
(chociaż dzisiejsza pozycja raczej undergroundowa nie jest, bo słyszy o niej
coraz więcej ludzi, ze wskazaniem na amerykańską Akademię Filmową; film ten był nominowany do Oskara w 2010 roku, a
przegrał z Pixarowskim Odlotem), a poza tym zasługuje na osobny wpis. Mowa o The Secret of Kells (2009), po polsku
znanym jako Sekret Księgi z Kells.
Plakat, który trochę zakrywa, trochę odkrywa, ale mimo wszystko prezentuje tę szczególną kreskę.
Żeby w pełni zrozumieć i docenić geniusz
pomysłu twórców Sekretu Księgi z Kells,
należy być studento-absolwentem filologii angielskiej z ukierunkowaniem
kulturowym (jak niektórzy tu obecni) lub nieco liznąć kontekstu historycznego.
Bowiem Księga z Kells istnieje naprawdę i jest prawdziwym cudem. Wypełniona
setkami magicznych celtyckich iluminacji zawiera teksty wszystkich czterech
Ewangelii razem ze wstępami i adnotacjami. Powstała w języku łacińskim,
stworzenie – bo przecież nie mogę powiedzieć spisanie! – zajęło trzysta lat, a obecnie można ją oglądać w bibliotece
w Trinity College w Dublinie. Patrząc na księgę z Kells, trudno uwierzyć, że
mogły ją wykonać ludzkie dłonie i wszystkie te prześliczne szczególiki są
wytworami skrybów, a nie nowoczesnych drukarek i programów graficznych. A
przecież tak, tak właśnie było. A co jeszcze było, możecie zapytać. Poczekajcie
chwilkę, spróbuję to ująć w słowa najlepiej jak potrafię.
O co tyle szumu, czyli absolutnie nieprawdopodobna strona
Chi-Rho, również pojawiająca się w animacji.
Dawno, dawno temu, gdzieś pomiędzy IV a
IX wiekiem było sobie opactwo w Kells, trwające mężnie niczym twierdza
przeciwko najazdom straszliwych Wikingów podbijających brytyjskie ziemie. Wydawało
się, że opat zakonu, ojciec Cellach zapomniał już o dawnym obowiązku, jakim
było doskonalenie się w sztuce przepisywania ksiąg – skupiając się jedynie na
budowie muru odgradzającego Kells od reszty świata. To bratanek (albo
siostrzeniec, film o tym nie wspomina i wolno mi jedynie gdybać) Cellacha,
młodziutki Brendan pamięta o łapaniu gęsi, żeby przynieść braciom, skądinąd
bardzo różnym etnicznie, bo mamy Włocha i Afrykanina, Rosjanina i Chińczyka,
gdyż Kells stoi otworem dla uchodźców z całego świata; pióra do pracy. Za murem
Kells zaś rozciąga się gęsty las, kryjący tajemnice, na które Brendan nie jest
gotowy, więziony pod ostrym słowem despotycznego wuja. Porządek raz już
zbudowanego świata – zbudowanego wydaje
się być dobrym określeniem, bo bracia spędzają na budowie całe dnie,
zaniedbując zakurzone skryptorium – burzy przybycie legendy, brata Aidana z
małej wysepki Iona, gdzie aż do przybycia Wikingów tworzył księgę, mającą
przynieść ludziom światło. Największą zmianę przeżywa Brendan – bo ojciec Aidan
nie jest nikim szczególnym, właściwie jest całkiem przeciętny, jeśli nie liczyć
jego wiernego towarzysza – wiecznie
nafoszonego białego kocura Pangur Bána. To ojciec Aidan nie boi się gniewu Cellacha
i to on przekazuje młodemu Brendanowi słowo o cudownej księdze, Brendan z kolei
odwdzięcza się, przynosząc Aidanowi jagody na tusz, co wymaga wyprawy do
tajemniczego lasu. Okazuje się, że lasem włada Aisling, srebrnowłosa elfka – z tych
najlepszych, celtyckich faeries,
żyjących pod kopcami ziemi i rozkazujących naturze – i że Wikingowie nie są
jedynym zagrożeniem dla Kells…
Osobiście uważam Sekret Księgi z Kells za najdoskonalszy film animowany Europy i
strasznie się wściekam, kiedy słyszę opinie o naiwności historii lub kresce
rodem z Cartoon Network. Bo ani jedno, ani drugie nie jest prawdą, Sekret Księgi z Kells niesie ze sobą najprostsze,
ale zarazem najpiękniejsze przesłanie – że słowo to potęga, że może tworzyć i
niszczyć i że opowieści mają moc, jakiej nie ma żaden król i mocarz. I że jeśli
będziemy wytrwali i nie damy słowu zginąć, ono poruszy nowe pokolenia i da
początek nowym, lepszym czasom.
Co do animacji, przez cały film czułam
się, jakbym odkrywała kolejne karty księgi z Kells – bo opat Cellach jest
oknem, zamiast śniegowych gwiazdek padają irlandzkie krzyże, konary drzew są
zakręcone jak muszla ślimaka, a postaci wędrują przez iluminacje, o tak na
przykład…
Śliczne. Dalszy komentarz zupełnie zbędny.
…natomiast
kot jest wyrysowany zgodnie ze średniowiecznymi zasadami proporcji, według
których budowano katedry:
Przed Grumpy Catem był Pangur Ban.
Zresztą Pangur Ban to osobna historia i
osobne oczko puszczone do widza, który musi znać całkiem nieźle irlandzką
kulturę, żeby na nie odpowiedzieć uśmiechem. Pangur Ban – dosłownie Biały Kot –
to jedna z pierwszych wzmianek o tym zwierzęciu, zawarta w poemacie z IX wieku.
Napisany w oryginalnym gaelickim, z którego kojarzę zaledwie kilka słów,
opowiada o pracy skryby i o pracy jego kota, który łapie myszy w skryptorium.
Poniżej załączam rymowany przekład na współczesny angielski. Estetycznie, może
nie jest to poziom Księgi z Kells, ale chodzi przecież o Słowo.
Wiekowo poemat odpowiada akcji filmu,
toteż nie wierzę w żadne spekulacje o Seduliuszu Szkocie. Napisał go brat
Aidan, i już! (swoją drogą, przypomniały mi się średniowieczne pergaminy, na
których odkryto ślady kocich łapek…)
Takich mrugnięć jest zresztą więcej – na przykład
podczas poznawania piękna lasu Aisling, ona i Brendan widzą dwa żuki,
komentując to słowami: Aithnion ciarog
ciarog eile (One beetle recognizes
another; Jeden żuk poznaje drugiego), co jest maksymą w staro angielskim,
swoistym Daj, ać ja pobruszę, a ty
poczywaj, a znaczy po prostu: swój pozna swego.
Historia zaklęta w geometrii - tu najlepiej widać styl filmu, linearność średniowiecza.
Kolejne dobre słowo należy się Wikingom, którzy właściwie są poza istotą fabuły, od czasu do czasu tylko pojawiając się w potędze ognia i niosąc ze sobą zniszczenie. Wikingowie Moore'a kojarzą mi się z tym rodzajem odrealnionego, niewysłowionego zła, które dawno temu widziałam w innej, słowiańskiej do szpiku kości animacji - w Opowieści pod strasznym tytułem i mrocznych Straszliwych Marbatach, którzy przerażali samą wzmianką o ich istnieniu. Wikingowie w Sekrecie są nie mniej niebezpieczni od zła uśpionego w lesie, przed którym drży Aisling, skonfrontowanego z potęgą dobrego słowa płynącego z Księgi. Bardzo to udana metafora.
Interesujące jest także to, że obok wyraźnie zarysowanych chrześcijańskich ideałów - bo któż, ryzykując życie, niósł nowinę o tym, że świat jest dobry pomimo mrocznych czasów, jeśli nie apostołowie? - w filmie jest miejsce na pogańskie kapliczki, na wiarę w elfy, "oczami łososia, jelenia i wilka" obserwujące świat. Wydaje się, że Tomm Moore chciał stworzyć rzeczywistość sprawiedliwą w swoich przekonaniach, bo obydwie idee nie kłócą się ze sobą, zdążając w jedną stronę - w stronę pokoju i życzliwości innych. Aisling ratuje Brendana przed stadem krwiożerczych wilków, opat Cullach i brat Aidan jednoczą siły przeciwko Wikingom w czynie i piśmie. Księga jest równie wyjątkowa dla długowiecznej elfki, jak dla małego chłopca i dzięki temu zabiegowi widz otrzymuje magiczną baśń, będącą alternatywną historią i może ją odczytywać w dwójnasób.
Wiem z Internetu, że Tomm Moore
przygotowuje następną odsłonę animowanej mitologii, tym razem skupiając się na
opowieściach o selkies, czyli morskich ludziach (a w szczególności kobietach, porzucających
swoje focze przebrania dla człowieczych mężczyzn). Projekty postaci można
zobaczyć na oficjalnym blogu reżysera, w jego linkach macie zresztą odnośnik do
zamierzchłego bloga Secret of Kells, pełniącego podobną rolę: The Song of the Sea Jak na razie o fabule da się niewiele
powiedzieć, można za to śmiało stwierdzić, że zespół animatorów nie zrezygnował
z pięknej, charakterystycznej kreski, która być może w przyszłości (gdzieś mi
mignęło, że skoro Song of Sea jest na ukończeniu, Moore zaczyna obmyślać
kolejny scenariusz) stanie się tym, czym są drapieżnie ostre, kanciaste i
wielkookie postacie dla gatunku anime. I można usłyszeć foczy śpiew. I znów
jest cu-do-wnie. Czekam z niecierpliwością, panie Moore.
I na zakończenie, dla tych, którzy wciąż nie mogą się zdecydować, czy sięgnąć po Sekret, odrobina płynnej magii w filmiku:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz