Bywają
takie historie, które samoistnie wpisują się w kanon baśni, chociaż nie
narodziły się pod strzechami wiejskich chat lub w słowach nianiek bawiących
dzieci przy ogniu kominka. Historie, które natychmiast zawładają umysłami
czytelników, historie, które stają się wszystkim tym, czym powinny – wciągającą
opowieścią, inspiracją, klasyką, dobrym wspomnieniem z dzieciństwa. Takie
historie, które można snuć raz za razem i które rzadko kiedy się nudzą.
Zaczynajmy.
W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku ekonomiści
i badacze kultury uparcie twierdzili, że książka Bauma jest alegorią
polityczno-populistyczną, przekładającą wyższość srebrnego dolara (srebrne
trzewiczki Doroty) nad złotym kruszcem (żółta, brukowana droga wiodąca do
samego Czarnoksiężnika, który po lepszym poznaniu okazuje się oszustem,
niezdolnym odesłać Dorotki do Kansas). Czytając i zastanawiając się nad tą
pokrętną teorią, mogłam podać przykład Zielonego Miasta – kolor zielony odgrywa
w świecie Oz olbrzymią rolę, ale o tym za chwilkę – jako symbol papierowego
dolara, górującego nad całym państwem. Niestety, kiedy Littlefield wysunął argument świadczący o tym, że
skrzydlate małpki na usługach Złej Czarownicy z Zachodu są tak naprawdę
zniewolonymi Indianami w rezerwatach, przyjrzano się tej interpretacji
dokładniej. A że Baum nie krył się ze swoimi rasistowskimi poglądami i
publikował artykuły popierające masakrę Siouxów pod Wounded Knee… auć. Teza
padła.
I chociaż seria Bauma (wyszło trzynaście
książek o krainie Oz, choć pisarz już od drugiej zarzekał się, że „to już ta
ostatnia”), wzbudza u wielu uczucie nostalgii (u tych, którzy się na niej
wychowali) i sympatii (u tych, którzy ją właśnie czytają), to jej potencjał
jest moim zdaniem najbardziej interesujący. Tuż przed wojną w 1939 roku, złote
Hollywood wyprodukowało musicalową ekranizację pierwszej książki, z
niezapomnianą Judy Garland w roli Dorotki Gale i kładący kamień węgielny pod
popularne wyobrażenie złej Czarownicy z Zachodu – tej odzianej w czernie, z
jaskrawo zieloną skórą (prawdopodobnie jako przeciwwaga dla wspaniałości miasta
Oz).
Mimo że filmowcy zamienili srebrne trzewiczki na rubinowe pantofelki (a jaka kobieta nosi czerwone buty, hm?! Odpowiedzi poszukajcie w Wyprawie czarownic Pratchetta, gdzie natknęłam się na jedne z najcudowniejszych odniesień do książki Bauma) urok opowieści pozostał ten sam.
Warto
dodać, że wielką zaletą filmu z 1939 roku jest jego muzyczność – covery piosenek
wykonują coraz to nowi piosenkarze, ze sztandarowym Over the Rainbow (przez niektórych zapamiętanych jako Somewhere Over the Rainbow), piosenki
niosącej ze sobą optymizm i sentymentalność. Ja najbardziej lubię ją jednak nie
w oryginale, ale w wykonaniu hawajskiego piosenkarza Israela
Kamakawiwo'ole, w wersji na ukulele:
Podobno Over the Rainbow było ulubionym utworem amerykańskich lotników w
czasie II wojny światowej. W tym kontekście baśniowa piosenka obiecująca powrót
do domu i happy-end brzmi trochę tragicznie, a trochę niepokojąco.
I
jest jeszcze Wicked.
Wicked, czyli
Życie i Czasy Złej Czarownicy z Zachodu (1995) autorstwa Gregory’ego Maguire’a,
dziennikarza i pisarza – najpierw rewolucyjny retelling (znana historia
opowiedziana na nowo), potem kanwa jednego z najpopularniejszych broadwayowskich
musicali; jest marką samą w sobie. Kiedy natknęłam się na Wicked po polsku, zaledwie cztery lata temu, tytuł nie został
przetłumaczony, a okładka znacznie różniła się od powyższej, zostawszy
zastąpioną przez wersję plakatu z Broadwayu. To o czymś świadczy.
Książka a scena. Jest różnica.
Główną
bohaterką Wicked jest Elfaba (imię
złożone w hołdzie twórcy Oz, (L)ymanowi (F)rankowi (BA)umowi), córka Meleny
Thropp i nieco nawiedzonego pastora, Freksa. Urodzona na ziemiach Manczkinów,
Elfaba cierpi na rzadką przypadłość – jej skóra jest jaskrawo zielona, a ona
sama zostaje odrzucona przez społeczeństwo w wyniku odmienności. Wyjeżdżając w
latach młodzieńczych na magiczny uniwersytet w Sziz, Elfaba poznaje Glindę
(tak, tę Glindę od rubinowych bucików), sławną piękność skupioną wyłącznie na
sobie i przez przypadek obie zostają współlokatorkami, a po dłuższym czasie –
przyjaciółkami. Przy czytaniu Wicked
nie można mieć wątpliwości – książka jest polityczno-socjologiczno-religijnym
komentarzem i stawia trudne pytania na temat natury dobra i zła, nie zawsze
znajdując dobre odpowiedzi. Czy Elfaba jest skazana na bycie złą do szpiku
kości? Czy zostaje zaszufladkowana przez społeczeństwo, czy jest częścią większego
planu? Bowiem Oz Maguire’a to nie Oz Bauma – czarnoksiężnik gnębi poddanych, co
krok czytelnik napotyka na morderstwo i zdradę, na polityczny oportunizm i
trudny wybór własnej, samotnej drogi, na rezygnację i nadzieję, na definiowanie
siebie. Wybaczcie za patetyczny opis, ale uważam, że Wicked po prostu trzeba przeczytać samemu – najpierw Wicked, potem The Son of a Witch, A Lion
Among Us i Out of Oz, bo powieści
Maguire’a to kwadrylogia. I należy wyciągnąć własne wnioski.
W
musicalu Elfaba nie porywa już tak, jak w książce – owszem, jest nadal zielona,
ale mniej cyniczna i ma mniej zdecydowane poglądy, Elfaba teatralna jest po
prostu osamotnionym wyrzutkiem, który zostaje ośmielony przez trzpiotowatą,
egoistyczną Glindę i wyrasta na tego, kim miała stać się od dawna – na
Czarownicę z Zachodu, której ludzie się boją, ale którą też – po cichu –
podziwiają za odwagę. Oryginalną Elfabę grała Idina Menzel, legenda teatru
broadwayowskiego, której głos służył ostatnio królowej Elsie z Frozen, Glindę zaś Kristen Chenoweth,
gwiazda Pushing Daisies i Glee.
Elfaba (Menzel) - brzydkie kaczątko, które nie ma pojęcia, że przypadnie jej...
...jedna z najśmielszych arii musicalowych, jakie słyszał ten świat.
A dowodem tego, że Wicked wciąż cieszy się olbrzymią popularnością, niech będzie informacja, na którą wpadłam w internetach dosłownie przed kilkoma dniami - projekt kilku disneyowskich animatorów biorących udział w tworzeniu Tangled i Frozen, czyli dwóch kinowych hitów w przeciągu ostatnich lat, a o którym szerzej można poczytać tutaj (i obejrzeć ładne, estetyczne obrazki) - Animowane Wicked? Me likes!
Mogłabym jeszcze długo bawić się w wyławianie odniesień do Czarnoksiężnika w rozmaitych źródłach popkultury (chociażby w psychodelicznym brytyjskim serialu Life on Mars, albo w produkcji o wiele mówiącym tytule OZ prosto z USA), rozwodzić się nad adaptacjami (na pewno warty obejrzenia miniserial Tin Man autorstwa SyFy, z Zooey Deschanel w roli DG, albo ostatnio popularny Oz Wielki i Potężny, zbyt kolorowo-cukierkowy jak na moje oko), ale na to przyjdzie czas kiedy indziej.
Jutro nastawcie się na tłumaczenie całkiem zwariowanego tekstu, bo żywe życie nie daje mi tyle czasu, co dziś. Smuteczek.
Do!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz