środa, 16 kwietnia 2014

Stare Baśnie w Nowym Świecie, czyli o zmarnowanym potencjale na komiks



Lubię komiksy. Jako dziecko zaczytywałam się Asteriksem, Kajkiem i Kokoszem, Tytusem oraz Tintinem (chociaż Tintin jest mi bliższy w formie animowanego serialu) i historyjkami wypełnionymi disneyowskimi postaciami, do dziś jeszcze wyciągam reklamówki pełne zeszytów z piwnicy i robię dokładny re-reading raz w roku, w czasie letnich wakacji, bo przecież to takie lekkie i przyjemne i nawet nie można określić tego jako guilty-pleasure (czyli coś, co sprawia przyjemność, bezwstydnie przy tym odmóźdżając) bo przecież zainscenizowane Tratwa Meduza, Wolność wiodąca lud na barykady i Lekcja doktora Tulpa w Asteriksie, przecież przegenialne tłumaczenia Gigantów Kołodziejczaka, przecież całkiem sprawnie poprowadzona narracja kryminalna w Tintinie i gry słowne w Tytusie

Jako dorosła przerzuciłam się raczej na powieść graficzną. To nie tak, że krótkie historie w zeszytach przestały mnie bawić, ale nigdy nie czułam szczególnej mięty do superbohaterów poza X-Menami i w ogóle, wolę ich w ekranizacjach i długo-długo-długo nie umiałam znaleźć nic dla siebie. Na szczęście, zaistniał Egmont, główne źródło komiksu dla przeciętnego Polaka, wydający nie zeszyty klejone w miękkich okładkach, ale prawdziwe graficzne brylanty, takie jak na przykład seria Plansze Europy (polecam Wojnę Sambre’ów, historię starego, arystokratycznego rodu gdzieś w okolicach Rewolucji Francuskiej, więc wiadomo, że będzie gorąco, utrzymaną wyłącznie w odcieniach czerni, bieli i czerwieni – rozlew krwi sprzyja rubinookim wampirom, które też są w tej opowieści obecne) albo usłyszałam o powieściach ilustrujących polityczno-społeczne przemiany na świecie – to było coś: absolutnie rewolucyjne MAUS Arta Spiegelmana, kupione przeze mnie w oryginale, kiedy byłam w Stanach (to takie dziwne, widzieć nieskładny angielski polskiego Żyda zapisany przez jego całkiem już amerykańskiego syna, to takie dziwne, czytać polskie tłumaczenie z angielskimi kalkami, wykonane przez Żyda polskiego), Persepolis Marjane Satrapi, na którym okropnie płakałam, utożsamiając się z bohaterką, fragmenty Marzi rysunku Marzeny Sowy, opowiadające o tym, jak żyło się w komunistycznej Polsce. Poza tym absolutnie wsiąkłam w grafi-powieści fantastyczne – oczywiście w Sandmana, w adaptację Gwiezdnego Pyłu Gaimana utrzymaną w kresce Charlesa Vessa (nikt, nikt, NIKT nie rysuje tak jak Vess!) w steampunkową serię Alana Moore’a – Ligę Niezwykłych Dżentelmenów i jego odważniejsze, bardziej zerotyzowane Lost Girls. I jeszcze jedna pozycja ze stajni Vertigo (czuję się bardzo osierocona w moich sympatiach do DC na tle miłośników Marvela), a mianowicie Baśnie.


 Prawdziwie baśniowa okładka - na pierwszym planie Red Rose, jedna z moich najukochańszych postaci.


Baśnie są wytworem Billa Willinghama, uznanego amerykańskiego rysownika, który spróbował rzeczy najłatwiejszej, a także, w mojej opinii dość trudnej – to znaczy reinterpretacji dobrze znanych postaci. Czy mu wyszło, zaraz ocenię.

Willingham przenosi swych bohaterów, zwanych Baśniowcami do Nowego Jorku, każąc im uciekać z rodzinnych ziem przed okrutnym Adwersarzem, pragnącym zajęcia wszystkich fikcyjnych krain – Camelotu, Narnii, Oz, Krainy Czarów i im podobnych. Baśniowcy, osiedleni w Ameryce na wzór Pielgrzymów, starają się odbudować stary porządek świata, chociaż realia Przyziemnych (inaczej: mugoli, zwykłych ludzi) są im zupełnie obce. Właściwa historia rozpoczyna się, kiedy w czasie złotego jubileuszu przybycia do Nowego Świata ktoś z baśniowców popełnia morderstwo. I okazuje się, że Adwersarz wcale nie został na rodzinnych ziemiach i że ma swoje sposoby, by ścigać tych, którzy zdołali mu uciec.




Śnieżka i Wilk, prawdziwie uroczy, razem i osobno.

Na pewno olbrzymią zaletą komiksu Willinghama jest różnorodność postaci. Mamy Królewnę Śnieżkę, zastępcę burmistrza Fabletown, jej eks-męża, Księcia Uroczego, który zbajerował już nie tylko ją, ale również Kopciuszka i Śpiącą Królewnę, Niebieskiego Chłopca (oryginalnie pochodzącego ze starej rymowanki dla dzieci), który w przyszłości odegra rolę herosa uzbrojonego w Worpalny Miecz (tak, ten z Alicji…), Sinobrodego, który dawne zbrodnie zdołał odkupić całkiem dosłownie, dorzucając się do budżetu miasteczka, Pinokia, który jest wściekły, bo na zawsze pozostał – żywym, bo żywym, ale co z tego?! – chłopcem i cierpi męki dojrzewania, Żabiego Księcia, który jest bardziej tragiczną postacią, niż mogłoby się zdawać, Kaja, który wciąż ma w oku kawałek diabelskiego lustra i dlatego wyłupił sobie oczy, Bufkina – skrzydlatą małpkę z problemami alkoholowymi, Czerwoną Różę, moją niemal ulubioną postać; siostrę Śnieżki i Jacka od Olbrzymów oraz wielu innych. Uff. Dajcie mi złapać oddech.


 Niebieski Chłopiec, który wyrasta na bohatera.


Bufkin, antykwaiusz Fabletown w szponach nałogu.

I jest jeszcze Wielki Zły Wilk, w skrócie Bigby, wokół którego kręci się większość wątków, ze względu na jego charyzmatyczność bad guya. Bigby jest chyba bohaterem, który zmienia się najbardziej, jeśli chodzi o przepisanie jego dawnego życia z bajek ( i pomimo zachowania człowieczej formy – nałożonej za pomocą wiedźmiego uroku – praktycznie pozostaje wilkiem. To pewna świeżość po zastępach transformujących wilkołaków). Mimo, że nikt w baśniowej społeczności nie jest w stanie zaufać mu w pełni – opinia pożeracza małych dziewczynek w czerwonych płaszczykach robi swoje, pewne wątpliwości zgłaszają też trzy świnki – wilk pełni w Baśniogrodzie (a-ha, to tak na polski jest tłumaczone Fabletown!) funkcję szeryfa, i trzeba mu przyznać, jest skuteczny. Na tyle skuteczny, że gigant branży gier komputerowych, TellTale Games (ci od Walking Dead i w przyszłości e-gra-nizacji Gry o Tron) podjął się przełożenia jednej z jego spraw na monitor komputera. Gra nazywa się The Wolf Among Us (po polsku chyba Wilk Pośród Nas) i Wciąga.




Plakat gry od TellTale Games...


...a dla lubiących ruchome obrazki, trailer.

Nie zamierzam tu rozwodzić się nad grą, wydawaną w odcinkach (być może zrobię to w przyszłości, na razie jestem po trzeciej z pięciu części i coraz bardziej chcę wejść w ekran), zamierzam natomiast powiedzieć, co mi w Baśniach zupełnie nie gra. Otóż problemem Willinghama jest brak konsekwencji i ostatecznej decyzji, jakim gatunkiem mają być Baśnie. W pierwszym tomie mamy klasyczną zagadkę kryminalną, w drugim konflikt społeczno-polityczny pomiędzy Baśniogrodem i Farmą (gdzie żyją ci, których nie stać na urok maskujący, albo ci, których zamaskować się nie da.) Gdzieś w tle rozwijany zostaje wątek miłosny pomiędzy Bigbym a Śnieżką, potem przychodzi czas na odsłonienie Adwersarza (poczekajcie, do tego jeszcze wrócimy) i na misję Niebieskiego Chłopca, utrzymaną w konwencji epic fantasy. Po pierwszych kilku wątkach to, co stanie się dalej z postaciami, zbudowanymi naprawdę ciekawie, spływa po nas jak woda po kaczce. Wielka szkoda.

Mam wrażenie, że wiem, co stoi za tą – pardon my French – rozlazłością fabuły. Rzecz jest stara jak świat i mocno upierdliwa, a nazywa się prawa autorskie. Rzecz w tym, że Willingham wykorzystuje w swojej wizji nie tylko bohaterów należących do folkloru i żyjących w świadomości odbiorców od wczesnego dzieciństwa. Willingham wtłacza do fabuły również dobrze znane postaci książkowe, takie jak Alicja, Dzwoneczek czy Aslan. Wtłacza to może nie jest dobre słowo, powinnam powiedzieć raczej: przemyca, oszukując twórców oryginałów lub ich potomków, tak jak w tym panelu, który prezentuję niżej:

Dla nieznających inglisza: "A potem upadło Królestwo Wielkiego Lwa, i ponownie nie zrobiliśmy nic, ponieważ zawsze uważaliśmy starego Lwa za zbyt napuszonego i świętoszkowatego jak na nasze gusta". Ślicznie zakamuflowane odniesienie do chrześcijańskiej Narnii.


Z wywiadu z Willinghamem wiem, że pierwotnie Adwersarzem miał okazać się Piotruś Pan, który miał wykradać ludzkie dzieci z kołysek i werbować je do szeregów Zagubionych Żołnierzy; czy też bardziej: Zagubionych Renegatów. Prawdziwym bohaterem miał okazać się Kapitan Hak, broniący dzieci za cenę własnego życia (scena pojedynku Hak-Pan pojawia się we wspomnieniach Śnieżki w 1001 Nocach Królewny Śnieżki, albumie ze świata Baśni, nie należącym jednak stricte do chronologii fabuły; a do tego jest ukazana jak oryginalna wersja powieści Barriego. Bu.) Popieram ten pomysł wszystkimi kończynami – jak mówię, Willingham ma rękę do retellingu – ale wszystko rozbiło się o prawa autorskie. Obecni posiadacze praw autorskich do Przygód Piotrusia Pana oraz Piotrusia Pana i Wendy nie zgodzili się na wykorzystanie wizerunków postaci. Dlatego właśnie Adwersarzem została postać najmniej do tego zadania odpowiednia, a był to…






…nie powiem. Może sami sięgniecie po Baśnie, żeby sprawdzić. A jeżeli nie, nie zaszkodzi obejrzeć przepięknych stron komiksu, utrzymanych w realistycznej konwencji (to też odrobinę mi przeszkadza, to, że wszyscy w Baśniach wyglądają tak idealnie, wymuskanie i proporcjonalnie. Ale przecież to bajka. I niech tak pozostanie.)

PS. Podczas pisania tego posta do moich drzwi zapukał kurier. Przyniósł mi album ze świata Sandmana, to znaczy Sennych Łowców i trochę się zdziwił, kiedy pogratulowałam mu wyczucia czasu. Idę zatem czytać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz