Lubię komiksy. Jako dziecko zaczytywałam
się Asteriksem, Kajkiem i Kokoszem, Tytusem oraz Tintinem (chociaż Tintin
jest mi bliższy w formie animowanego serialu) i historyjkami wypełnionymi disneyowskimi
postaciami, do dziś jeszcze wyciągam reklamówki pełne zeszytów z piwnicy i
robię dokładny re-reading raz w roku, w czasie letnich wakacji, bo przecież to
takie lekkie i przyjemne i nawet nie można określić tego jako guilty-pleasure
(czyli coś, co sprawia przyjemność, bezwstydnie przy tym odmóźdżając) bo
przecież zainscenizowane Tratwa Meduza,
Wolność wiodąca lud na barykady i Lekcja doktora Tulpa w Asteriksie, przecież przegenialne
tłumaczenia Gigantów Kołodziejczaka,
przecież całkiem sprawnie poprowadzona narracja kryminalna w Tintinie i gry słowne w Tytusie…
Jako dorosła przerzuciłam się raczej na
powieść graficzną. To nie tak, że krótkie historie w zeszytach przestały mnie
bawić, ale nigdy nie czułam szczególnej mięty do superbohaterów poza X-Menami i
w ogóle, wolę ich w ekranizacjach i długo-długo-długo nie umiałam znaleźć nic
dla siebie. Na szczęście, zaistniał Egmont, główne źródło komiksu dla
przeciętnego Polaka, wydający nie zeszyty klejone w miękkich okładkach, ale
prawdziwe graficzne brylanty, takie jak na przykład seria Plansze Europy (polecam Wojnę
Sambre’ów, historię starego, arystokratycznego rodu gdzieś w okolicach
Rewolucji Francuskiej, więc wiadomo, że będzie gorąco, utrzymaną wyłącznie w
odcieniach czerni, bieli i czerwieni – rozlew krwi sprzyja rubinookim wampirom,
które też są w tej opowieści obecne) albo usłyszałam o powieściach
ilustrujących polityczno-społeczne przemiany na świecie – to było coś:
absolutnie rewolucyjne MAUS Arta
Spiegelmana, kupione przeze mnie w oryginale, kiedy byłam w Stanach (to takie
dziwne, widzieć nieskładny angielski polskiego Żyda zapisany przez jego całkiem
już amerykańskiego syna, to takie dziwne, czytać polskie tłumaczenie z
angielskimi kalkami, wykonane przez Żyda polskiego), Persepolis Marjane Satrapi, na którym okropnie płakałam,
utożsamiając się z bohaterką, fragmenty Marzi
rysunku Marzeny Sowy, opowiadające o tym, jak żyło się w komunistycznej Polsce.
Poza tym absolutnie wsiąkłam w grafi-powieści fantastyczne – oczywiście w Sandmana, w adaptację Gwiezdnego Pyłu Gaimana utrzymaną w
kresce Charlesa Vessa (nikt, nikt, NIKT nie rysuje tak jak Vess!) w
steampunkową serię Alana Moore’a – Ligę
Niezwykłych Dżentelmenów i jego odważniejsze, bardziej zerotyzowane Lost Girls. I jeszcze jedna pozycja ze
stajni Vertigo (czuję się bardzo osierocona w moich sympatiach do DC na tle
miłośników Marvela), a mianowicie Baśnie.
Prawdziwie baśniowa okładka - na pierwszym planie Red Rose, jedna z moich najukochańszych postaci.
Baśnie
są wytworem Billa Willinghama, uznanego amerykańskiego rysownika, który
spróbował rzeczy najłatwiejszej, a także, w mojej opinii dość trudnej – to
znaczy reinterpretacji dobrze znanych postaci. Czy mu wyszło, zaraz ocenię.
Willingham przenosi swych bohaterów,
zwanych Baśniowcami do Nowego Jorku, każąc im uciekać z rodzinnych ziem przed
okrutnym Adwersarzem, pragnącym zajęcia wszystkich fikcyjnych krain – Camelotu,
Narnii, Oz, Krainy Czarów i im podobnych. Baśniowcy, osiedleni w Ameryce na
wzór Pielgrzymów, starają się odbudować stary porządek świata, chociaż realia
Przyziemnych (inaczej: mugoli, zwykłych ludzi) są im zupełnie obce. Właściwa
historia rozpoczyna się, kiedy w czasie złotego jubileuszu przybycia do Nowego
Świata ktoś z baśniowców popełnia morderstwo. I okazuje się, że Adwersarz wcale
nie został na rodzinnych ziemiach i że ma swoje sposoby, by ścigać tych, którzy
zdołali mu uciec.
Śnieżka i Wilk, prawdziwie uroczy, razem i osobno.
Na pewno olbrzymią zaletą komiksu
Willinghama jest różnorodność postaci. Mamy Królewnę Śnieżkę, zastępcę
burmistrza Fabletown, jej eks-męża, Księcia Uroczego, który zbajerował już nie
tylko ją, ale również Kopciuszka i Śpiącą Królewnę, Niebieskiego Chłopca
(oryginalnie pochodzącego ze starej rymowanki dla dzieci), który w przyszłości
odegra rolę herosa uzbrojonego w Worpalny Miecz (tak, ten z Alicji…), Sinobrodego, który dawne
zbrodnie zdołał odkupić całkiem dosłownie, dorzucając się do budżetu
miasteczka, Pinokia, który jest wściekły, bo na zawsze pozostał – żywym, bo
żywym, ale co z tego?! – chłopcem i cierpi męki dojrzewania, Żabiego Księcia,
który jest bardziej tragiczną postacią, niż mogłoby się zdawać, Kaja, który
wciąż ma w oku kawałek diabelskiego lustra i dlatego wyłupił sobie oczy,
Bufkina – skrzydlatą małpkę z problemami alkoholowymi, Czerwoną Różę, moją
niemal ulubioną postać; siostrę Śnieżki i Jacka od Olbrzymów oraz wielu innych.
Uff. Dajcie mi złapać oddech.
Niebieski Chłopiec, który wyrasta na bohatera.
Bufkin, antykwaiusz Fabletown w szponach nałogu.
I jest jeszcze Wielki Zły Wilk, w
skrócie Bigby, wokół którego kręci się większość wątków, ze względu na jego
charyzmatyczność bad guya. Bigby jest
chyba bohaterem, który zmienia się najbardziej, jeśli chodzi o przepisanie jego
dawnego życia z bajek ( i pomimo zachowania człowieczej formy – nałożonej za
pomocą wiedźmiego uroku – praktycznie pozostaje wilkiem. To pewna świeżość po
zastępach transformujących wilkołaków). Mimo, że nikt w baśniowej społeczności
nie jest w stanie zaufać mu w pełni – opinia pożeracza małych dziewczynek w
czerwonych płaszczykach robi swoje, pewne wątpliwości zgłaszają też trzy świnki
– wilk pełni w Baśniogrodzie (a-ha,
to tak na polski jest tłumaczone Fabletown!) funkcję szeryfa, i trzeba mu
przyznać, jest skuteczny. Na tyle skuteczny, że gigant branży gier
komputerowych, TellTale Games (ci od Walking
Dead i w przyszłości e-gra-nizacji Gry o Tron) podjął się przełożenia
jednej z jego spraw na monitor komputera. Gra nazywa się The Wolf Among Us (po polsku chyba Wilk Pośród Nas) i Wciąga.
Plakat gry od TellTale Games...
...a dla lubiących ruchome obrazki, trailer.
Nie zamierzam tu rozwodzić się nad grą,
wydawaną w odcinkach (być może zrobię to w przyszłości, na razie jestem po
trzeciej z pięciu części i coraz bardziej chcę wejść w ekran), zamierzam
natomiast powiedzieć, co mi w Baśniach
zupełnie nie gra. Otóż problemem Willinghama jest brak konsekwencji i
ostatecznej decyzji, jakim gatunkiem mają być Baśnie. W pierwszym tomie mamy klasyczną zagadkę kryminalną, w
drugim konflikt społeczno-polityczny pomiędzy Baśniogrodem i Farmą (gdzie żyją
ci, których nie stać na urok maskujący, albo ci, których zamaskować się nie
da.) Gdzieś w tle rozwijany zostaje wątek miłosny pomiędzy Bigbym a Śnieżką,
potem przychodzi czas na odsłonienie Adwersarza (poczekajcie, do tego jeszcze
wrócimy) i na misję Niebieskiego Chłopca, utrzymaną w konwencji epic fantasy. Po pierwszych kilku
wątkach to, co stanie się dalej z postaciami, zbudowanymi naprawdę ciekawie,
spływa po nas jak woda po kaczce. Wielka szkoda.
Mam wrażenie, że wiem, co stoi za tą – pardon my French – rozlazłością fabuły.
Rzecz jest stara jak świat i mocno upierdliwa, a nazywa się prawa autorskie.
Rzecz w tym, że Willingham wykorzystuje w swojej wizji nie tylko bohaterów
należących do folkloru i żyjących w świadomości odbiorców od wczesnego
dzieciństwa. Willingham wtłacza do fabuły również dobrze znane postaci
książkowe, takie jak Alicja, Dzwoneczek czy Aslan. Wtłacza to może nie jest dobre słowo, powinnam powiedzieć raczej:
przemyca, oszukując twórców oryginałów lub ich potomków, tak jak w tym panelu,
który prezentuję niżej:
Z wywiadu z Willinghamem wiem, że
pierwotnie Adwersarzem miał okazać się Piotruś Pan, który miał wykradać ludzkie
dzieci z kołysek i werbować je do szeregów Zagubionych Żołnierzy; czy też
bardziej: Zagubionych Renegatów. Prawdziwym bohaterem miał okazać się Kapitan
Hak, broniący dzieci za cenę własnego życia (scena pojedynku Hak-Pan pojawia
się we wspomnieniach Śnieżki w 1001
Nocach Królewny Śnieżki, albumie ze świata Baśni, nie należącym jednak stricte do chronologii fabuły; a do
tego jest ukazana jak oryginalna wersja powieści Barriego. Bu.) Popieram ten
pomysł wszystkimi kończynami – jak mówię, Willingham ma rękę do retellingu –
ale wszystko rozbiło się o prawa autorskie. Obecni posiadacze praw autorskich
do Przygód Piotrusia Pana oraz Piotrusia Pana i Wendy nie zgodzili się
na wykorzystanie wizerunków postaci. Dlatego właśnie Adwersarzem została postać
najmniej do tego zadania odpowiednia, a był to…
…nie powiem. Może sami sięgniecie po Baśnie, żeby sprawdzić. A jeżeli nie,
nie zaszkodzi obejrzeć przepięknych stron komiksu, utrzymanych w realistycznej
konwencji (to też odrobinę mi przeszkadza, to, że wszyscy w Baśniach wyglądają tak idealnie,
wymuskanie i proporcjonalnie. Ale przecież to bajka. I niech tak pozostanie.)
PS. Podczas pisania tego posta do moich
drzwi zapukał kurier. Przyniósł mi album ze świata Sandmana, to znaczy Sennych
Łowców i trochę się zdziwił, kiedy pogratulowałam mu wyczucia czasu. Idę
zatem czytać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz