piątek, 18 kwietnia 2014

What does the fox say, czyli co nieco o japońskich legendach



Jaki jest lis (vulpix vulpix), każdy widzi.  A jeśli nie widzi, niech się dobrze przyjrzy poniższemu zdjęciu.




W folklorze europejskim lis przyjmuje zazwyczaj cechy niezwykłego przechery, zdolnego zawsze obrócić sytuację na swoją korzyść (patrz: bajki Ezopa, Le Fontaine’a, ballady o lisie Renartcie, pełniącym funkcję francuskiego trickstera) z niewielkimi wyjątkami, na przykład w staroangielskiej wersji baśni o Sinobrodym, w której protagonista (zwany po prostu Mr Fox) oświadcza się przepięknej Mary. Nim jednak odbędą się zaręczyny, dziewczyna opowiada wybrakowi serca i jej dwóm braciom ponury sen, w którym pan Lis po raz pierwszy zaprosił ją do swojego przepysznego zamku (jak zwykle w takich historiach, podstawą związku nie była stricte miłość, ale waluta), obiecując, że będzie znaczył drogę krwią zabitej świni. Podążając za śladem rozlanej krwi, Mary weszła do zamku, odnajdując na furcie napis „Be bold, bold, but not too bold, lest that your’s heart blood should run cold”, co można przetłumaczyć: „Bądź śmiały, śmiały, lecz nie nazbyt śmiały, inaczej twe serce w piersiach stanie białych.” Napis ten pojawia się w baśni jeszcze w kilku miejscach, będąc swoistym refrenem. Okazało się, że Mary przybyła za wcześnie – usłyszawszy kroki właściciela zamku, ukryła się za drzwiami i obserwowała, jak pan Lis zawleka swą zdobycz – młodą, ładną dziewczynę i ćwiartuje ja na kawałki (jak można się łatwo domyślić, to nie świńska krew znaczyła drogę do zamku…) Po dłuższej chwili pan Lis odchodzi, a Mary chwyta to, co pozostało z jego ofiary - odciętą dłoń i prędko umyka. Przez całą narrację Mary podkreśla, że był to tylko jej sen, na co pan Lis odpowiada: „It is not so, nor it was not so. And God forbid it should be so”, czyli „To nie tak było, to nie tak było i niech Bóg broni by się zdarzyło”, dodając jeszcze więcej muzycznego wydźwięku całej opowieści. Na zakończenie Mary wyjmuje z fałd sukni odciętą rękę i rzuca ją na stół, dowodząc prawdy swych słów, a pan Lis ginie, zabity przez jej braci.  



Dama z lisim cieniem.

Lis występuje też w wielu legendach z Japonii, przyjmując tam twarz zmiennokształtnego stworzenia, trochę podobnego do wilkołaka (w Japonii nie ma wilków, a lis jest tam prawdopodobnie najniebezpieczniejszym z psowatych). Japoński folklor opisuje częściej i chętniej lisie kobiety, które na wzór selkies (o selkies wspominałam troszeczkę we wpisie o Sekrecie Kells) porzucają pierwotną postać na rzecz ludzkich mężczyzn. Taki człowiek nigdy nie może być pewien, czy to jemu przypadła w udziale lisia dziewczyna, ale może się tego dowiedzieć, dokładnie ją obserwując – pod kimonem można wówczas zauważyć puszysty ogon, jedyna pozostałość prawdziwej tożsamości. Jeżeli znajdzie się lisią kitę pod ubraniem żony, należy zastanowić się, co z tym fantem zrobić, bo takie kobiety, przez Japończyków zwane kitsune, czyli po prostu: lisice, mogą być bardzo potężne, pomocne, ale również kapryśne. Kitsune dzielą się na dwa gatunki: yako (dzikie lisy, te złośliwe i nieprzewidywalne, bliskie celtyckim faeries) i zenko (dobre lisy, te uczynne i pomocne, wędrujące po ziemi w poszukiwaniu domowego ogniska). Lis w Japonii jest na tyle ważnym i magicznym stworzeniem, że w wielu świątyniach można znaleźć ich pomniki, na przykład tu:

 Kapliczka bogów Inari

Kolorystyka lisów w mitologii japońskiej jest utrzymana w dwóch kolorach – białym i czerwonym. Były posłańcami bogów Inari, co wzmocniło tylko ich mitologiczną pozycję. Interesujące jest też, że nie każdy kitsune posiada tylko jeden ogon – im więcej kit, tym większy (w kategoriach mocy) i mądrzejszy jest kitsune; przy czym te etapy również mają swoje limity, zatrzymując się na dziewięciu ogonach.


                                                                                          Maska kitsune.



 Lis o dziewięciu ogonach to Bardzo Mądry Lis.

Z kitsune Japończycy wiązali to samo zjawisko, co Anglicy z elfami, to znaczy błędne ogniki na podmokłych terenach (w Japonii określane kitsunebi – lisimi ognikami). Światło miało pochodzić z kości ofiar, które lisy trzymały w pyskach. Lisy miały przepowiadać noworoczne plony, w ostatnią noc roku zbierając się w świątyniach i rozdzielając pomiędzy sobą zadania i rangi na nowy rok. Lisy, a szczególnie ich bardziej tajemnicza forma, kitsune były też inspiracją dla skrybów i artystów. Właściwie tak zostało im po dziś dzień, bo chciałabym wymienić dwie pozycje, w których kitsune albo występują, pełniąc znaczącą rolę, albo ich istnienie jest zaznaczone gdzieś w tle.




Jeśli kogoś interesuje Japonia, japońska mitologia, symbolika, kultura et cetera, powinien zajrzeć do powieści Jaya Kristoffa Stormdancer (na nasze tłumaczone jako Tancerze Burzy, wydawnictwo: Uroboros).  Pierwsza część planowanej trylogii (zdaje mi się, że drugi tom mógł wyjść już w Stanach, ale nie dam za to głowy) jest utrzymana w klimatyce steampunku, jednocześnie utrzymując nastrój starożytnej japońskiej heroicznej ballady, podobnej do tej z oryginalnej opowieści o Mulan. Akcja dzieje się na wyspach Shima, podzielonej na cztery dystrykty klanowe: Klan Tygrysa (Tora), Smoka (Ryu), Feniksa (Fushicho) i Lisa (Kitsune!). To właśnie z klanu Kitsune pochodzi młodziutka Yukiko, której ojciec uległ okropnemu nałogowi, kwitnącemu na wyspie – narkotykowi zwanemu krwawym lotosem. W wyniku splotu zdarzeń Yukiko wraz z ojcem i załogą powietrznego statku wyrusza na poszukiwanie gryfa, pożądanego przez obłąkanego, okrutnego cesarza. Książka wciąga, przemycając  jednocześnie wiele elementów wschodniej kultury w ogólnym tego słowa znaczeniu, jest niedrażniący wątek miłosny (a to rzadkość w literaturze fantasy ostatnich lat!) są zaskakujące zwroty akcji i ciekawe postacie, z samą Yukiko na czele oraz barwnym, szerokim tłem społecznym, bazującym na przemyśle narkotykowym. Yukiko przypomina trochę Katniss Everdeen z trylogii Collins (nie lubię uciekać się do wystawiania takich podobieństw, ale) a trochę kitsune zstępującą na ziemię i próbującą za wszelką cenę ochronić kraj. W każdym razie całkiem miło mi się to czytało…




Drugą taką pozycją, dotykającą postaci kitsune per se jest komiks Senni Łowcy pochodzący z uniwersum Sandmana. Oparty na opowiadaniu (warto przeczytać, ale w komiksie niektóre rzeczy widać bardziej i wyraźniej, szczególnie dla tych, którzy przeczytali serię oficjalną) Gaimana i zilustrowany przez P. Craiga Russella, który dla Gaimana rysował już Koralinę, Morderstwa i tajemnice, a teraz tworzy dwutomową Księgę cmentarną jest perełeczką jeśli chodzi o grafikę (i historię w sumie też, chociaż nie wiem, czy wolno mi oceniać adaptację zamiast oryginału). Historia zaczyna się od zakładu borsuka i lisa, polegającego na wygonieniu młodego, skromnego mnicha ze świątyni, w której mieszka. Ale co będzie, kiedy lisica zakocha się w młodym mnichu, którego życie jest zagrożone przez złego wielmożę i koszmary zsyłane za pomocą czarnej magii? Fabuła jest przewrotna, czerpiąc tyle, ile tylko się da z japońskich baśni i mitologii, podając czytelnikowi na tacy historię znaną, ale nie wyświechtaną i w nowej odsłonie. Bo nawet w baśniach nie należy oczekiwać absolutnego happy-endu… Okej, nie zamierzam więcej spoilerować, bo być może ktoś sięgnie po opowiadanie (warto) albo adaptację graficzną (bardziej warto) i doceni wszystkie smaczki, jakie można tam znaleźć.




 A wracając jeszcze do europejskich rudzielców – pomysł na wpis dzisiejszy przyszedł mi po obejrzeniu filmu Wesa Andersona pod tytułem „Fantastyczny Pan Lis”, opartego na książeczce dla dzieci Roalda Dahla (tak, tego od Charliego i fabryki czekolady, Matyldy, Wiedźm i placu w Cardiff). Prześliczna, oldskulowa animacja poklatkowa (zawsze szanowałam twórców poklatkowej animacji; umieszczanie tej samej figurki w 200 różnych pozycjach żeby uzyskać kilka sekund filmu na pewno doprowadziłoby mnie do skoku z okna) i lisy. Wszędzie lisy (oraz borsuki, oposy, zające i wydry przebrane tak, jak ma to w zwyczaju dziecięca literatura anglosaska, za ludzi), konflikt pomiędzy ojcem a synem, drugie dno i wartka fabuła – też polecam, jeśli ktoś szuka absurdu.

Jutro będzie opowiadanie Angeli Carter „The Werewolf”. Sami zgadnijcie o czym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz