niedziela, 13 kwietnia 2014

Gdy legendy były dziećmi, czyli o Disneyu z Irlandii



Na początku było Słowo, a Słowo Księgą się stało. I było to Dobre. I o tym będziemy dzisiaj mówić, mimo że rzecz dotyczy filmu. Bardzo szczególnego dla mnie filmu.

Nie mogę ukrywać, że dużo większą miłością w postrzeganiu źródeł kultury darzę literaturę niż film. Czytanie zawsze wydawało mi się wyjściem, uwaga, szukam słowa, może nie trudniejszym, ale ambitniejszym, bo bez cudzej wizji świata, który mam za zadanie poznać i przyswoić. Czytając, miałam chociaż cień szansy uformować bohaterów pod własne widzimisię i żaden reżyser nie zepsuje mi mojego Doriana Graya, podstawiając to drewienko aktorskie, Bena Barnesa. Ja tam swoje wiem.

Ale bardzo lubię, kiedy filmy doceniają słowo pisane, kiedy sięgają do początku, kiedy bawią się historią, przynosząc jednocześnie ze sobą ożywczą świeżość. I bardzo, ale to bardzo lubię filmy animowane, bo to one sięgają poza granice ekranu, na którym w ciągu dwóch godzin może zdarzyć się dosłownie wszystko. Trochę też żałuję, że nie zachowałam tego wpisu do plebiscytu undergroundowych animacji (chociaż dzisiejsza pozycja raczej undergroundowa nie jest, bo słyszy o niej coraz więcej ludzi, ze wskazaniem na amerykańską Akademię Filmową; film ten był nominowany do Oskara w 2010 roku, a przegrał z Pixarowskim Odlotem), a poza tym zasługuje na osobny wpis. Mowa o The Secret of Kells (2009), po polsku znanym jako Sekret Księgi z Kells.



 Plakat, który trochę zakrywa, trochę odkrywa, ale mimo wszystko prezentuje tę szczególną kreskę.

Żeby w pełni zrozumieć i docenić geniusz pomysłu twórców Sekretu Księgi z Kells, należy być studento-absolwentem filologii angielskiej z ukierunkowaniem kulturowym (jak niektórzy tu obecni) lub nieco liznąć kontekstu historycznego. Bowiem Księga z Kells istnieje naprawdę i jest prawdziwym cudem. Wypełniona setkami magicznych celtyckich iluminacji zawiera teksty wszystkich czterech Ewangelii razem ze wstępami i adnotacjami. Powstała w języku łacińskim, stworzenie – bo przecież nie mogę powiedzieć spisanie! – zajęło trzysta lat, a obecnie można ją oglądać w bibliotece w Trinity College w Dublinie. Patrząc na księgę z Kells, trudno uwierzyć, że mogły ją wykonać ludzkie dłonie i wszystkie te prześliczne szczególiki są wytworami skrybów, a nie nowoczesnych drukarek i programów graficznych. A przecież tak, tak właśnie było. A co jeszcze było, możecie zapytać. Poczekajcie chwilkę, spróbuję to ująć w słowa najlepiej jak potrafię.




O co tyle szumu, czyli absolutnie nieprawdopodobna strona Chi-Rho, również pojawiająca się w animacji.




Dawno, dawno temu, gdzieś pomiędzy IV a IX wiekiem było sobie opactwo w Kells, trwające mężnie niczym twierdza przeciwko najazdom straszliwych Wikingów podbijających brytyjskie ziemie. Wydawało się, że opat zakonu, ojciec Cellach zapomniał już o dawnym obowiązku, jakim było doskonalenie się w sztuce przepisywania ksiąg – skupiając się jedynie na budowie muru odgradzającego Kells od reszty świata. To bratanek (albo siostrzeniec, film o tym nie wspomina i wolno mi jedynie gdybać) Cellacha, młodziutki Brendan pamięta o łapaniu gęsi, żeby przynieść braciom, skądinąd bardzo różnym etnicznie, bo mamy Włocha i Afrykanina, Rosjanina i Chińczyka, gdyż Kells stoi otworem dla uchodźców z całego świata; pióra do pracy. Za murem Kells zaś rozciąga się gęsty las, kryjący tajemnice, na które Brendan nie jest gotowy, więziony pod ostrym słowem despotycznego wuja. Porządek raz już zbudowanego świata – zbudowanego wydaje się być dobrym określeniem, bo bracia spędzają na budowie całe dnie, zaniedbując zakurzone skryptorium – burzy przybycie legendy, brata Aidana z małej wysepki Iona, gdzie aż do przybycia Wikingów tworzył księgę, mającą przynieść ludziom światło. Największą zmianę przeżywa Brendan – bo ojciec Aidan nie jest nikim szczególnym, właściwie jest całkiem przeciętny, jeśli nie liczyć jego wiernego towarzysza –  wiecznie nafoszonego białego kocura Pangur Bána. To ojciec Aidan nie boi się gniewu Cellacha i to on przekazuje młodemu Brendanowi słowo o cudownej księdze, Brendan z kolei odwdzięcza się, przynosząc Aidanowi jagody na tusz, co wymaga wyprawy do tajemniczego lasu. Okazuje się, że lasem włada Aisling, srebrnowłosa elfka – z tych najlepszych, celtyckich faeries, żyjących pod kopcami ziemi i rozkazujących naturze – i że Wikingowie nie są jedynym zagrożeniem dla Kells…


Osobiście uważam Sekret Księgi z Kells za najdoskonalszy film animowany Europy i strasznie się wściekam, kiedy słyszę opinie o naiwności historii lub kresce rodem z Cartoon Network. Bo ani jedno, ani drugie nie jest prawdą, Sekret Księgi z Kells niesie ze sobą najprostsze, ale zarazem najpiękniejsze przesłanie – że słowo to potęga, że może tworzyć i niszczyć i że opowieści mają moc, jakiej nie ma żaden król i mocarz. I że jeśli będziemy wytrwali i nie damy słowu zginąć, ono poruszy nowe pokolenia i da początek nowym, lepszym czasom.
Co do animacji, przez cały film czułam się, jakbym odkrywała kolejne karty księgi z Kells – bo opat Cellach jest oknem, zamiast śniegowych gwiazdek padają irlandzkie krzyże, konary drzew są zakręcone jak muszla ślimaka, a postaci wędrują przez iluminacje, o tak na przykład…


Śliczne. Dalszy komentarz zupełnie zbędny.



 …natomiast kot jest wyrysowany zgodnie ze średniowiecznymi zasadami proporcji, według których budowano katedry:



Przed Grumpy Catem był Pangur Ban.


Zresztą Pangur Ban to osobna historia i osobne oczko puszczone do widza, który musi znać całkiem nieźle irlandzką kulturę, żeby na nie odpowiedzieć uśmiechem. Pangur Ban – dosłownie Biały Kot – to jedna z pierwszych wzmianek o tym zwierzęciu, zawarta w poemacie z IX wieku. Napisany w oryginalnym gaelickim, z którego kojarzę zaledwie kilka słów, opowiada o pracy skryby i o pracy jego kota, który łapie myszy w skryptorium. Poniżej załączam rymowany przekład na współczesny angielski. Estetycznie, może nie jest to poziom Księgi z Kells, ale chodzi przecież o Słowo.




Wiekowo poemat odpowiada akcji filmu, toteż nie wierzę w żadne spekulacje o Seduliuszu Szkocie. Napisał go brat Aidan, i już! (swoją drogą, przypomniały mi się średniowieczne pergaminy, na których odkryto ślady kocich łapek…)


Takich mrugnięć jest zresztą więcej – na przykład podczas poznawania piękna lasu Aisling, ona i Brendan widzą dwa żuki, komentując to słowami: Aithnion ciarog ciarog eile (One beetle recognizes another; Jeden żuk poznaje drugiego), co jest maksymą w staro angielskim, swoistym Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj, a znaczy po prostu: swój pozna swego.


 Historia zaklęta w geometrii - tu najlepiej widać styl filmu, linearność średniowiecza.

Kolejne dobre słowo należy się Wikingom, którzy właściwie są poza istotą fabuły, od czasu do czasu tylko pojawiając się w potędze ognia i niosąc ze sobą zniszczenie. Wikingowie Moore'a kojarzą mi się z tym rodzajem odrealnionego, niewysłowionego zła, które dawno temu widziałam w innej, słowiańskiej do szpiku kości animacji - w Opowieści pod strasznym tytułem i mrocznych Straszliwych Marbatach, którzy przerażali samą wzmianką o ich istnieniu. Wikingowie w Sekrecie są nie mniej niebezpieczni od zła uśpionego w lesie, przed którym drży Aisling, skonfrontowanego z potęgą dobrego słowa płynącego z Księgi. Bardzo to udana metafora.

Interesujące jest także to, że obok wyraźnie zarysowanych chrześcijańskich ideałów - bo któż, ryzykując życie, niósł nowinę o tym, że świat jest dobry pomimo mrocznych czasów, jeśli nie apostołowie? - w filmie jest miejsce na pogańskie kapliczki, na wiarę w elfy, "oczami łososia, jelenia i wilka" obserwujące świat. Wydaje się, że Tomm Moore chciał stworzyć rzeczywistość sprawiedliwą w swoich przekonaniach, bo obydwie idee nie kłócą się ze sobą, zdążając w jedną stronę - w stronę pokoju i życzliwości innych. Aisling ratuje Brendana przed stadem krwiożerczych wilków, opat Cullach i brat Aidan jednoczą siły przeciwko Wikingom w czynie i piśmie. Księga jest równie wyjątkowa dla długowiecznej elfki, jak dla małego chłopca i dzięki temu zabiegowi widz otrzymuje magiczną baśń, będącą alternatywną historią i może ją odczytywać w dwójnasób. 


Wiem z Internetu, że Tomm Moore przygotowuje następną odsłonę animowanej mitologii, tym razem skupiając się na opowieściach o selkies, czyli morskich ludziach (a w szczególności kobietach, porzucających swoje focze przebrania dla człowieczych mężczyzn). Projekty postaci można zobaczyć na oficjalnym blogu reżysera, w jego linkach macie zresztą odnośnik do zamierzchłego bloga Secret of Kells, pełniącego podobną rolę: The Song of the Sea Jak na razie o fabule da się niewiele powiedzieć, można za to śmiało stwierdzić, że zespół animatorów nie zrezygnował z pięknej, charakterystycznej kreski, która być może w przyszłości (gdzieś mi mignęło, że skoro Song of Sea jest na ukończeniu, Moore zaczyna obmyślać kolejny scenariusz) stanie się tym, czym są drapieżnie ostre, kanciaste i wielkookie postacie dla gatunku anime. I można usłyszeć foczy śpiew. I znów jest cu-do-wnie. Czekam z niecierpliwością, panie Moore. 

I na zakończenie, dla tych, którzy wciąż nie mogą się zdecydować, czy sięgnąć po Sekret, odrobina płynnej magii w filmiku:






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz