piątek, 11 kwietnia 2014

Gdzieś tam, hen, hen za tęczą czyli w drodze do Szmaragdowego Grodu


Bywają takie historie, które samoistnie wpisują się w kanon baśni, chociaż nie narodziły się pod strzechami wiejskich chat lub w słowach nianiek bawiących dzieci przy ogniu kominka. Historie, które natychmiast zawładają umysłami czytelników, historie, które stają się wszystkim tym, czym powinny – wciągającą opowieścią, inspiracją, klasyką, dobrym wspomnieniem z dzieciństwa. Takie historie, które można snuć raz za razem i które rzadko kiedy się nudzą. Zaczynajmy.

Sto czternaście lat temu, Lyman Frank Baum, w odpowiedzi na rozpacz ukochanej żony, spowodowaną śmiercią jej siostrzenicy, Dorothy Gage, napisał powieść dla dzieci  - historię dziewczynki z Kansas, porwanej przez tornado do magicznej krainy Oz, gdzie wraz z przypadkowo napotkanymi towarzyszami – Strachem na Wróble, Blaszanym Drwalem i Tchórzliwym Lwem musi stawić czoła Złej Czarownicy z Zachodu. Nie jest moim zamiarem streszczenie fabuły Czarnoksiężnika ze Szmaragdowego Grodu – powieść ta, jako pierwszy amerykański utwór fantasy, na dobre wrósł w świadomość dzieci na całym świecie (tłumaczenie na pięćdziesiąt języków to dobry wynik, nawet pomimo pomysłowości niektórych tłumaczy – na przykład w wydaniu indyjskim Blaszanego Drwala zastępuje Wąż (WTF?!) ) i nie sądzę, żeby ktoś choć trochę interesujący się kulturą popularną nie natknął się na odwołania do Czarnoksiężnika.

 W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku ekonomiści i badacze kultury uparcie twierdzili, że książka Bauma jest alegorią polityczno-populistyczną, przekładającą wyższość srebrnego dolara (srebrne trzewiczki Doroty) nad złotym kruszcem (żółta, brukowana droga wiodąca do samego Czarnoksiężnika, który po lepszym poznaniu okazuje się oszustem, niezdolnym odesłać Dorotki do Kansas). Czytając i zastanawiając się nad tą pokrętną teorią, mogłam podać przykład Zielonego Miasta – kolor zielony odgrywa w świecie Oz olbrzymią rolę, ale o tym za chwilkę – jako symbol papierowego dolara, górującego nad całym państwem. Niestety, kiedy Littlefield  wysunął argument świadczący o tym, że skrzydlate małpki na usługach Złej Czarownicy z Zachodu są tak naprawdę zniewolonymi Indianami w rezerwatach, przyjrzano się tej interpretacji dokładniej. A że Baum nie krył się ze swoimi rasistowskimi poglądami i publikował artykuły popierające masakrę Siouxów pod Wounded Knee… auć. Teza padła.

I chociaż seria Bauma (wyszło trzynaście książek o krainie Oz, choć pisarz już od drugiej zarzekał się, że „to już ta ostatnia”), wzbudza u wielu uczucie nostalgii (u tych, którzy się na niej wychowali) i sympatii (u tych, którzy ją właśnie czytają), to jej potencjał jest moim zdaniem najbardziej interesujący. Tuż przed wojną w 1939 roku, złote Hollywood wyprodukowało musicalową ekranizację pierwszej książki, z niezapomnianą Judy Garland w roli Dorotki Gale i kładący kamień węgielny pod popularne wyobrażenie złej Czarownicy z Zachodu – tej odzianej w czernie, z jaskrawo zieloną skórą (prawdopodobnie jako przeciwwaga dla wspaniałości miasta Oz). 



Mimo że filmowcy zamienili srebrne trzewiczki na rubinowe pantofelki (a jaka kobieta nosi czerwone buty, hm?! Odpowiedzi poszukajcie w Wyprawie czarownic Pratchetta, gdzie natknęłam się na jedne z najcudowniejszych odniesień do książki Bauma) urok opowieści pozostał ten sam.



Warto dodać, że wielką zaletą filmu z 1939 roku jest jego muzyczność – covery piosenek wykonują coraz to nowi piosenkarze, ze sztandarowym Over the Rainbow (przez niektórych zapamiętanych jako Somewhere Over the Rainbow), piosenki niosącej ze sobą optymizm i sentymentalność. Ja najbardziej lubię ją jednak nie w oryginale, ale w wykonaniu hawajskiego piosenkarza Israela Kamakawiwo'ole, w wersji na ukulele:




Podobno Over the Rainbow było ulubionym utworem amerykańskich lotników w czasie II wojny światowej. W tym kontekście baśniowa piosenka obiecująca powrót do domu i happy-end brzmi trochę tragicznie, a trochę niepokojąco.



I jest jeszcze Wicked.



Wicked, czyli Życie i Czasy Złej Czarownicy z Zachodu (1995) autorstwa Gregory’ego Maguire’a, dziennikarza i pisarza – najpierw rewolucyjny retelling (znana historia opowiedziana na nowo), potem kanwa jednego z najpopularniejszych broadwayowskich musicali; jest marką samą w sobie. Kiedy natknęłam się na Wicked po polsku, zaledwie cztery lata temu, tytuł nie został przetłumaczony, a okładka znacznie różniła się od powyższej, zostawszy zastąpioną przez wersję plakatu z Broadwayu. To o czymś świadczy.




Książka a scena. Jest różnica.
Główną bohaterką Wicked jest Elfaba (imię złożone w hołdzie twórcy Oz, (L)ymanowi (F)rankowi (BA)umowi), córka Meleny Thropp i nieco nawiedzonego pastora, Freksa. Urodzona na ziemiach Manczkinów, Elfaba cierpi na rzadką przypadłość – jej skóra jest jaskrawo zielona, a ona sama zostaje odrzucona przez społeczeństwo w wyniku odmienności. Wyjeżdżając w latach młodzieńczych na magiczny uniwersytet w Sziz, Elfaba poznaje Glindę (tak, tę Glindę od rubinowych bucików), sławną piękność skupioną wyłącznie na sobie i przez przypadek obie zostają współlokatorkami, a po dłuższym czasie – przyjaciółkami. Przy czytaniu Wicked nie można mieć wątpliwości – książka jest polityczno-socjologiczno-religijnym komentarzem i stawia trudne pytania na temat natury dobra i zła, nie zawsze znajdując dobre odpowiedzi. Czy Elfaba jest skazana na bycie złą do szpiku kości? Czy zostaje zaszufladkowana przez społeczeństwo, czy jest częścią większego planu? Bowiem Oz Maguire’a to nie Oz Bauma – czarnoksiężnik gnębi poddanych, co krok czytelnik napotyka na morderstwo i zdradę, na polityczny oportunizm i trudny wybór własnej, samotnej drogi, na rezygnację i nadzieję, na definiowanie siebie. Wybaczcie za patetyczny opis, ale uważam, że Wicked po prostu trzeba przeczytać samemu – najpierw Wicked, potem The Son of a Witch, A Lion Among Us i Out of Oz, bo powieści Maguire’a to kwadrylogia. I należy wyciągnąć własne wnioski.

W musicalu Elfaba nie porywa już tak, jak w książce – owszem, jest nadal zielona, ale mniej cyniczna i ma mniej zdecydowane poglądy, Elfaba teatralna jest po prostu osamotnionym wyrzutkiem, który zostaje ośmielony przez trzpiotowatą, egoistyczną Glindę i wyrasta na tego, kim miała stać się od dawna – na Czarownicę z Zachodu, której ludzie się boją, ale którą też – po cichu – podziwiają za odwagę. Oryginalną Elfabę grała Idina Menzel, legenda teatru broadwayowskiego, której głos służył ostatnio królowej Elsie z Frozen, Glindę zaś Kristen Chenoweth, gwiazda Pushing Daisies i Glee.


Elfaba (Menzel) - brzydkie kaczątko, które nie ma pojęcia, że przypadnie jej...


...jedna z najśmielszych arii musicalowych, jakie słyszał ten świat.

A dowodem tego, że Wicked wciąż cieszy się olbrzymią popularnością, niech będzie informacja, na którą wpadłam w internetach dosłownie przed kilkoma dniami - projekt kilku disneyowskich animatorów biorących udział w tworzeniu Tangled i Frozen, czyli dwóch kinowych hitów w przeciągu ostatnich lat, a o którym szerzej można poczytać tutaj (i obejrzeć ładne, estetyczne obrazki) - Animowane Wicked? Me likes!


Od lewej - zuchwała Elfi, nieco roszpunkowa Glinda i Fiyero, który w książce jest dumnym księciem Kiamo Ko, a w musicalu... khm-khm, punktem zwrotnym w konflikcie na linii Elfaba-Glinda ;)

Mogłabym jeszcze długo bawić się w wyławianie odniesień do Czarnoksiężnika w rozmaitych źródłach popkultury (chociażby w psychodelicznym brytyjskim serialu Life on Mars, albo w produkcji o wiele mówiącym tytule OZ prosto z USA), rozwodzić się nad adaptacjami (na pewno warty obejrzenia miniserial Tin Man autorstwa SyFy, z Zooey Deschanel w roli DG, albo ostatnio popularny Oz Wielki i Potężny, zbyt kolorowo-cukierkowy jak na moje oko), ale na to przyjdzie czas kiedy indziej.

Jutro nastawcie się na tłumaczenie całkiem zwariowanego tekstu, bo żywe życie nie daje mi tyle czasu, co dziś. Smuteczek.

Do!








 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz