wtorek, 10 czerwca 2014

Śniąc sen odmienny, czyli znowu się nie znam na kinie






Długo zastanawiałam się, czy jest sens iść na ten film – chociaż lubię produkcje animowane Disneya, jego filmy live-action pozostawiają we mnie pewien niedosyt. Pewnie gdyby była to historia oparta na oryginalnym scenariuszu, machnęłabym ręką i obejrzała „kiedyś”, umilając sobie jakieś deszczowe przedpołudnie. A jednak dzisiaj, z głupia frant, bo tuż przed korepetycjami, zdecydowałam się na zobaczenie Czarownicy. Czy się opłacało – sama nie jestem tego pewna. Zaglądając przed seansem do Internetu, natknęłam się na kompletnie różne od siebie opinie – albo zupełne rozczarowanie filmem (to od tych, którzy spodziewali się zobaczyć horror 18+ z Angeliną Jolie w roli głównej) albo pienia nad pięknem baśni (to ci, którzy chcieli ładnej bajeczki osadzonej w czasach mitycznych). Moje zdanie plasuje się gdzieś pośrodku, bo podczas projekcji więcej czasu poświęciłam krytycznemu analizowaniu Maleficent (Czarownica jakoś nie brzmi, pardonsik) niż faktycznej fabule. Moje wnioski zaskoczyły mnie samą.



 Nie ma i nie może być wątpliwości, że to wciąż produkcja Disneya.

Historia Maleficent zaczyna się jeszcze przed akcją Śpiącej Królewny (trudno się bowiem oprzeć porównywaniu tej adaptacji z dużo wcześniejszą, tradycyjnie animowaną, zrobioną jeszcze w latach 50-tych). Jak się dowiadujemy od tajemniczej narratorki, niegdyś istniały dwa królestwa, oddzielone od siebie gęstym lasem (pewnie stąd angielskie Moors stały się polską Knieją). Jedno, to, do którego należała Maleficent, było typowym Faerie, zamieszkanym przez elfy, wróżki i gobliny obawiające się żelaza, drugie, rządzone twardą ręką starego króla, było do szpiku kości człowiecze. Pewnego dnia na granicy światów spotykają się młodziutka elfka Maleficent i sierota Stephan, który marzy, że gdy dorośnie, zamieszka we wspaniałym zamku. Jak to w baśni – przyjaźń dzieci szybko przeradza się w miłostkę nastolatków, z Prawdziwym Pocałunkiem Prawdziwej Miłości. Jednak nadchodzi wojna, dawni kochankowie nie są tymi, kim byli w czasach pokoju, a za swe pragnienia są gotowi zabić, zniszczyć, zdradzić. Tu opowieść zaczyna snuć się od nowa, zamieniając w klasyczny retelling, któremu nie mogłam przepuścić.



 Przeurocza Elle Fanning, w której kocham się platynowo od dłuższego czasu jako Aurora. Mimo że księżniczki są z reguły ckliwymi idiotkami, Elle udaje się uniknąć zaszufladkowania.

W czasie oglądania ww. filmu miałam to samo wrażenie, co przy Frozen – mianowicie, ze Disney bardzo chce wyjść ze sztywnych ram konwencji dziecięcego twórcy i zaserwować widzowi opowieść ciężką, mroczną, ciągnącą w mrok borów i tylko gdzieniegdzie rozświetlającą drogę nikłymi błędnymi ognikami, a drugiej strony się tego obawia. Postacie ze świata Maleficent są bogate w znaczenia, nieszablonowe i często kryjące drugie dno, wodzące za nos oglądających, którzy nabierają się na ich sztuczki – słowem mają olbrzymi potencjał. Od króla Stephana, który najpierw jest biednym włóczęgą, śniącym sny o władzy, potem przeradzając się w lustro swego poprzednika, a następnie w zimnego, nieczułego męża i ojca, skupionego na osobistej wendetcie, przez Aurorę, którą gra prześliczna Elle Fanning (z tej dziewczyny jeszcze będą ludzie, oj będą!) i która tylko na pozór jest słodka, niewinna i niezdecydowana życiowo, kruko-człowieka Diavala (och, chyba moja najukochańsza postać z całego filmu i tak strasznie, strasznie niewykorzystana, czy ktokolwiek poza mną łączył postać Diavala z zupełnie inną linią fabularną, niż się w końcu okazało (khmaurorapocałunekkhm)? ) aż do Maleficent per se. Muszę wyznać, że po raz pierwszy doceniłam Angelinę Jolie na ekranie. Lepiej późno niż wcale, Jolie jako czarownica jest cudownie diaboliczna, seksowna i uwodzicielska, potrafiąc jednym spojrzeniem hipnotycznych ślepi kupić widza i uczynić go swoim sługą, jak to zrobiła z uratowanym krukiem. Sceny, w których Maleficent była w pełni swych czarnych mocy, łapały mnie za gardło i to wcale nie było wzruszenie. Gdyby tylko fabuła skupiła się na tych postaciach o których wspomniałam, odbiorca dostałby być może historię o zdradzie i miłości (kto chce zobaczyć i tak ją zobaczy, zwłaszcza w scenie kulminacyjnej) i z dosyć prawdopodobną warstwą psychologiczną (Bruno Bettelheim byłby zachwycony moją dzisiejszą analizą: dziewczynka bezwolnie oddana przez ojca na wychowanie trzem przygłupim obcym babom (jak można się domyślić, wróżki chrzestne były koszmarne i pomyśleć tylko, że mogły je grać Judi Dench z Emmą Thompson, co za szczęście, że nie!) garnąca się do jedynej osoby, która pragnie ją zrozumieć i która się do niej szczerze przywiązuje, to niezły materiał na przyzwoity dramat, dodając doń złożoną relację z „matką chrzestną” ni to macierzyńską, ni to seksualną, bo pod warstwą opieki nad Aurorą aż bucha żar i nie są to kowale, wykuwający nową broń z litego żelaza). Tak więc mogliśmy mieć psychologiczną wojnę na froncie biologicznego ojca i przybranej matki a w tym wszystkim – rozterki zagubionej dorastającej dziewczyny. Damn you, Disney!


 Macierzyństwo to sprawa poważna. I nie wiem, czy ja mam na drugie Nostradamus, czy w tym dziecięciu jest coś brado-pittowego, ale właśnie przeczytałam, że to rodzona córeczka Jolie, Vivienne, czyli, innymi słowy, mała Aurora.

 Inna sprawa, z którą firma starego Walta próbuje się rozprawić przy okazji ostatnich premier, to zaprzeczenie, jakoby tylko książę miał tę moc zapewniającą księżniczce bezpieczeństwo i dalsze życie – tak jak we Frozen Annę ratuje siostra, tak i w Maleficent książę jest najplastikowszym z plastików niezdolnym do wykrzesania choćby iskry (acz dwie panny nie zważały na ironię kapiącą z ekranu i piszczały wniebogłosy w rzędzie przede mną, dziwne ludzie). To dobrze, że taki wątek zaczyna się pojawiać, ale drażni mnie, że jest teraz wprowadzany co film. Tak jakby animatorzy i scenarzyści nie mogli się oprzeć, by nie pokazać, że prawdziwa miłość nie istnieje jedynie na podłożu platonicznym (bo przecież nie erotycznym, c’mon, to Disney, do kroćset) i rozgrywa się wyłącznie między kobietą i mężczyzną. Tak, że fajnie, że firma wychodzi z sztywnych kanonów, ale jednak – delikatniej, prosim.



Koszmarne. No, koszmarne. I ten, kto znów ubrał Imeldę Staunton w róż (profesor Umbridge, anyone?) powinien zasłużyć na wieczne potępienie. Biedna aktorka, a tak dobrze gra.

Moje rozżalenie na brak mrocznej baśni, na którą przecież czekałam, tak, jak myślę, wielu ludzi wychowanych na słodkiej, niewinnej wersji Śpiącej Królewny, wzmaga fakt, że twórcy miotają się pomiędzy ach-jakże-zabawnymi gagami w stylu piorących się między sobą wróżek (koszmarne, po prostu koszmarne) które najwyraźniej mają być elementem komicznym, tyle, że im nie wychodzi, a zadowoleniem starszego pokolenia i podaniem mu smacznej zapowiedzi co-by-było-gdyby. Zapowiedź ta czai się również w uwodzicielskiej wersji napisowej Once Upon a Dream w wykonaniu Lany del Rey, czyli przeróbką starego walca z oryginalnej Śpiącej Królewny. Piosenka jest piękna, oniryczna i śpiewana niskim, zmysłowym głosem, komponującym się idealnie z reakcją czarownicy na młodziutką Aurorę. Podsumowując – chciałabym strasznie, żeby Disney zaryzykował i wypuścił więcej retellingów znanych klasyków (ostatnio mój ulubiony serwis kobieco-nerdowy, The Mary Sue, wypuścił informację, że Maleficent to zaledwie pierwsza część serii i że w przygotowaniu czekają takie smakołyki jak Piękna i Bestia, Piotruś Pan (czy Piotrusia może zagrać Andrew Garfield, s’il sous plait? Byłam grzeczna i potrzebuję!), Królewna Śnieżka czy też Kopciuszek (jestem przeciekawa, czy chodzi o Kopciuszka reżyserowanego przez Kennetha Branagha, na którego przytupuję (film, nie aktora, choć Kenem też bym nie wzgardziła) z racji obsady).


 Na koniec - sztandarowy Bohater Niedoceniony, czyli kruk Diaval.
Tak czy inaczej, pod koszmarnymi wróżkami (wiem, powtarzam się) i tandetnym CGI ukryta jest naprawdę dobra baśń. Tylko, jak w przypadku kolczastego labiryntu Maleficent, należy się przedrzeć przez barwną otoczkę lukru, co bywa nieco nieprzyjemne. A co do następnych filmów w serii, można marzyć, że będzie lepiej. Śnienie – jak pokazuje Czarownica – ma przyszłość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz