Długo
zastanawiałam się, czy jest sens iść na ten film – chociaż lubię produkcje
animowane Disneya, jego filmy live-action pozostawiają we mnie pewien niedosyt.
Pewnie gdyby była to historia oparta na oryginalnym scenariuszu, machnęłabym
ręką i obejrzała „kiedyś”, umilając sobie jakieś deszczowe przedpołudnie. A
jednak dzisiaj, z głupia frant, bo tuż przed korepetycjami, zdecydowałam się na
zobaczenie Czarownicy. Czy się opłacało – sama nie jestem tego pewna. Zaglądając
przed seansem do Internetu, natknęłam się na kompletnie różne od siebie opinie –
albo zupełne rozczarowanie filmem (to od tych, którzy spodziewali się zobaczyć
horror 18+ z Angeliną Jolie w roli głównej) albo pienia nad pięknem baśni (to
ci, którzy chcieli ładnej bajeczki osadzonej w czasach mitycznych). Moje zdanie
plasuje się gdzieś pośrodku, bo podczas projekcji więcej czasu poświęciłam
krytycznemu analizowaniu Maleficent (Czarownica jakoś nie brzmi, pardonsik)
niż faktycznej fabule. Moje wnioski zaskoczyły mnie samą.
Nie ma i nie może być wątpliwości, że to wciąż produkcja Disneya.
Historia
Maleficent zaczyna się jeszcze przed akcją Śpiącej Królewny (trudno się bowiem
oprzeć porównywaniu tej adaptacji z dużo wcześniejszą, tradycyjnie animowaną,
zrobioną jeszcze w latach 50-tych). Jak się dowiadujemy od tajemniczej
narratorki, niegdyś istniały dwa królestwa, oddzielone od siebie gęstym lasem
(pewnie stąd angielskie Moors stały się polską Knieją). Jedno, to, do którego
należała Maleficent, było typowym Faerie, zamieszkanym przez elfy, wróżki i
gobliny obawiające się żelaza, drugie, rządzone twardą ręką starego króla, było
do szpiku kości człowiecze. Pewnego dnia na granicy światów spotykają się młodziutka
elfka Maleficent i sierota Stephan, który marzy, że gdy dorośnie, zamieszka we
wspaniałym zamku. Jak to w baśni – przyjaźń dzieci szybko przeradza się w
miłostkę nastolatków, z Prawdziwym Pocałunkiem Prawdziwej Miłości. Jednak
nadchodzi wojna, dawni kochankowie nie są tymi, kim byli w czasach pokoju, a za
swe pragnienia są gotowi zabić, zniszczyć, zdradzić. Tu opowieść zaczyna snuć
się od nowa, zamieniając w klasyczny retelling, któremu nie mogłam przepuścić.
Przeurocza Elle Fanning, w której kocham się platynowo od dłuższego czasu jako Aurora. Mimo że księżniczki są z reguły ckliwymi idiotkami, Elle udaje się uniknąć zaszufladkowania.
W czasie
oglądania ww. filmu miałam to samo wrażenie, co przy Frozen – mianowicie, ze Disney bardzo chce wyjść ze sztywnych ram
konwencji dziecięcego twórcy i zaserwować widzowi opowieść ciężką, mroczną,
ciągnącą w mrok borów i tylko gdzieniegdzie rozświetlającą drogę nikłymi
błędnymi ognikami, a drugiej strony się tego obawia. Postacie ze świata
Maleficent są bogate w znaczenia, nieszablonowe i często kryjące drugie dno,
wodzące za nos oglądających, którzy nabierają się na ich sztuczki – słowem mają
olbrzymi potencjał. Od króla Stephana, który najpierw jest biednym włóczęgą,
śniącym sny o władzy, potem przeradzając się w lustro swego poprzednika, a
następnie w zimnego, nieczułego męża i ojca, skupionego na osobistej wendetcie,
przez Aurorę, którą gra prześliczna Elle Fanning (z tej dziewczyny jeszcze będą
ludzie, oj będą!) i która tylko na pozór jest słodka, niewinna i niezdecydowana
życiowo, kruko-człowieka Diavala (och, chyba moja najukochańsza postać z całego
filmu i tak strasznie, strasznie niewykorzystana, czy ktokolwiek poza mną
łączył postać Diavala z zupełnie inną linią fabularną, niż się w końcu okazało
(khmaurorapocałunekkhm)? ) aż do Maleficent per se. Muszę wyznać, że po raz
pierwszy doceniłam Angelinę Jolie na ekranie. Lepiej późno niż wcale, Jolie
jako czarownica jest cudownie diaboliczna, seksowna i uwodzicielska, potrafiąc
jednym spojrzeniem hipnotycznych ślepi kupić widza i uczynić go swoim sługą,
jak to zrobiła z uratowanym krukiem. Sceny, w których Maleficent była w pełni
swych czarnych mocy, łapały mnie za gardło i to wcale nie było wzruszenie.
Gdyby tylko fabuła skupiła się na tych postaciach o których wspomniałam,
odbiorca dostałby być może historię o zdradzie i miłości (kto chce zobaczyć i
tak ją zobaczy, zwłaszcza w scenie kulminacyjnej) i z dosyć prawdopodobną
warstwą psychologiczną (Bruno Bettelheim byłby zachwycony moją dzisiejszą
analizą: dziewczynka bezwolnie oddana przez ojca na wychowanie trzem przygłupim
obcym babom (jak można się domyślić, wróżki chrzestne były koszmarne i pomyśleć
tylko, że mogły je grać Judi Dench z Emmą Thompson, co za szczęście, że nie!) garnąca
się do jedynej osoby, która pragnie ją zrozumieć i która się do niej szczerze
przywiązuje, to niezły materiał na przyzwoity dramat, dodając doń złożoną
relację z „matką chrzestną” ni to macierzyńską, ni to seksualną, bo pod warstwą
opieki nad Aurorą aż bucha żar i nie są to kowale, wykuwający nową broń z
litego żelaza). Tak więc mogliśmy mieć psychologiczną wojnę na froncie
biologicznego ojca i przybranej matki a w tym wszystkim – rozterki zagubionej
dorastającej dziewczyny. Damn you, Disney!
Macierzyństwo to sprawa poważna. I nie wiem, czy ja mam na drugie Nostradamus, czy w tym dziecięciu jest coś brado-pittowego, ale właśnie przeczytałam, że to rodzona córeczka Jolie, Vivienne, czyli, innymi słowy, mała Aurora.
Inna sprawa, z którą firma starego Walta
próbuje się rozprawić przy okazji ostatnich premier, to zaprzeczenie, jakoby
tylko książę miał tę moc zapewniającą księżniczce bezpieczeństwo i dalsze życie
– tak jak we Frozen Annę ratuje
siostra, tak i w Maleficent książę
jest najplastikowszym z plastików niezdolnym do wykrzesania choćby iskry (acz
dwie panny nie zważały na ironię kapiącą z ekranu i piszczały wniebogłosy w
rzędzie przede mną, dziwne ludzie). To dobrze, że taki wątek zaczyna się
pojawiać, ale drażni mnie, że jest teraz wprowadzany co film. Tak jakby
animatorzy i scenarzyści nie mogli się oprzeć, by nie pokazać, że prawdziwa
miłość nie istnieje jedynie na podłożu platonicznym (bo przecież nie
erotycznym, c’mon, to Disney, do kroćset) i rozgrywa się wyłącznie między
kobietą i mężczyzną. Tak, że fajnie, że firma wychodzi z sztywnych kanonów, ale
jednak – delikatniej, prosim.
Koszmarne. No, koszmarne. I ten, kto znów ubrał Imeldę Staunton w róż (profesor Umbridge, anyone?) powinien zasłużyć na wieczne potępienie. Biedna aktorka, a tak dobrze gra.
Moje
rozżalenie na brak mrocznej baśni, na którą przecież czekałam, tak, jak myślę,
wielu ludzi wychowanych na słodkiej, niewinnej wersji Śpiącej Królewny, wzmaga fakt, że twórcy miotają się pomiędzy
ach-jakże-zabawnymi gagami w stylu piorących się między sobą wróżek (koszmarne,
po prostu koszmarne) które najwyraźniej mają być elementem komicznym, tyle, że
im nie wychodzi, a zadowoleniem starszego pokolenia i podaniem mu smacznej
zapowiedzi co-by-było-gdyby. Zapowiedź ta czai się również w uwodzicielskiej
wersji napisowej Once Upon a Dream w wykonaniu Lany del Rey,
czyli przeróbką starego walca z oryginalnej Śpiącej
Królewny. Piosenka jest piękna, oniryczna i śpiewana niskim, zmysłowym głosem,
komponującym się idealnie z reakcją czarownicy na młodziutką Aurorę. Podsumowując
– chciałabym strasznie, żeby Disney zaryzykował i wypuścił więcej retellingów
znanych klasyków (ostatnio mój ulubiony serwis kobieco-nerdowy, The Mary Sue, wypuścił
informację, że Maleficent to zaledwie pierwsza część serii i że w przygotowaniu
czekają takie smakołyki jak Piękna i
Bestia, Piotruś Pan (czy
Piotrusia może zagrać Andrew Garfield, s’il sous plait? Byłam grzeczna i
potrzebuję!), Królewna Śnieżka czy
też Kopciuszek (jestem przeciekawa,
czy chodzi o Kopciuszka
reżyserowanego przez Kennetha Branagha, na którego przytupuję (film, nie
aktora, choć Kenem też bym nie wzgardziła) z racji obsady).
Na koniec - sztandarowy Bohater Niedoceniony, czyli kruk Diaval.
Tak czy
inaczej, pod koszmarnymi wróżkami (wiem, powtarzam się) i tandetnym CGI ukryta
jest naprawdę dobra baśń. Tylko, jak w przypadku kolczastego labiryntu
Maleficent, należy się przedrzeć przez barwną otoczkę lukru, co bywa nieco
nieprzyjemne. A co do następnych filmów w serii, można marzyć, że będzie
lepiej. Śnienie – jak pokazuje Czarownica
– ma przyszłość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz