sobota, 14 czerwca 2014

Do kaduka, czyli żyjąc z burzą w głowie cz. 1



Bardzo długo zbierałam się do tego wpisu, zaczynając, kasując i zaczynając na nowo, popadając w przesadę i chłodne sprawozdania, w dramat, rozpacz i rozdzieranie szat i w garść suchych faktów, przytaczałam absurdalne anegdoty i się na nie złościłam, nie umiejąc wypośrodkować tego, co chciałam przekazać. Bo nie ukrywam, że temat dzisiejszego wpisu, do niedawna zupełnie mi obcy, nagle stał się przejmująco osobisty i niektóre rzeczy będę opisywać, cóż, z autopsji.

Nazywają ją różnie – chorobą szaleńców, opętanych, świętych, królów i przeklętych, tańcami świętego Wita i kadukiem. Dla mnie przede wszystkim jest chorobą niewidzialności, bo na pierwszy rzut oka nie można zidentyfikować, że dana osoba na nią cierpi, a wręcz odwrotnie. Mówię o padaczce (jak ja nienawidzę tej nazwy, brrr!) albo, jak wolę ją nazywać, epilepsji. Planując ten wpis, zamierzałam podejść do tematu bardziej ciekawostkowo oraz kulturowo niż naukowo, bo nie pretenduję do zostania epileptologiem czy też neurologiem, zostawiając ten zaszczyt ludziom ode mnie mądrzejszym. Guess what. Nie znalazłam praktycznie żadnego materiału do analizy. Owszem, znajduję się w doborowym towarzystwie, bo dołączają do mnie Aleksander Wielki, Napoleon, Juliusz Cezar, Philip K. Dick, Charles Dickens (podobnież, bo nigdy tego nie potwierdzono, tak samo jak w przypadku Agathy Christie) , z pewnością Dostojewski (to świetnie, lubię!) i być może van Gogh, z racji odstawienia dragów lub alkoholu Lewis Carroll i E. A. Poe, Ian Curtis (o nim nieco później) i jedyny w swoim rodzaju elfi agent, Hugo Weaving. Wszystkie te postaci wzięłam z tak wiarygodnego źródła, jakim jest Wikipedia, nie wszystkie również mogę potwierdzić jako pewniaki, bo niektóre z ataków spowodowane były syndromem odstawienia lub złośliwą plotką. Przy pomocy jednej ze znajomych, której serdecznie dziękuję, przypomniałam sobie o jednej postaci fikcyjnej, którą mogę zanalizować dogłębnie i nie mieć wrażenia, że analizuję siebie. Mowa o Promieniu (Zwycięskim Promieniu Świtu, gosh, biedny chłopak!) z Kronik Drugiego Kręgu Ewy Białołęckiej. 

 Winietka z wyżej wspomnianym oraz jego hajgońską panterą Miętówką.

Żeby bliżej przyjrzeć się Promieniowi, należy przybliżyć też dzieło, w jakim się ten bohater znajduje. Kroniki Drugiego Kręgu wyrosły z kilku opowiadań stworzonych w latach 90-tych, czyli wtedy, gdy fantastyka polska właściwie raczkowała, opierając się na wspaniałych historiach nadchodzących z nieco mniej zgniłego Zachodu po roku ’89. Zbiorek pod tytułem Tkacz Iluzji przyniósł autorce dwie prestiżowe nagrody (Sfinksa i Zajdla) oraz tytuł Pierwszej Damy Polskiej Fantastyki (IMO nieco na wyrost, ale rzecz jest oczywiście dyskusyjna). Pomysł był genialny w swojej prostocie – świat Białołęckiej jest pełen magów odmalowanych w zupełnie innych barwach niż dotychczas, podchodzących raczej pod mutacje genetyczne aniżeli bezmyślne wkuwanie zaklęć i machanie różdżką czy kosturem, a im większy tak zwany talent, tym większe cierpienie, bowiem jak nam wszystkim wiadomo, w świecie nawet wymyślonym, nie ma nic za darmo. Na początku spotykamy Kamyka, chłopca kilkunastoletniego, obdarzonego umiejętnością upiększania świata, czyli tkania iluzji. Jego największym marzeniem jest przywdzianie błękitnej szarfy, symbolu magicznej profesji. Jest tylko jedno ale. Kamyk jest głuchoniemy. To jedna z wielu niedoskonałości, które przyszło zapłacić bohaterom Białołęckiej za bycie wyjątkowymi. Defekt Kamyka nie jest zresztą jedynym – do kompletu mamy Nocnego Śpiewaka, który pełnił rolę atrakcji w objazdowym freak show, albinoskę Jagodę, Myszkę, który cierpi z powodu zatrzymania wzrostu, i oprócz garstki mniej zdolnych, ale za to zdrowych chłopców, mamy też Promienia.

Jako że książki Białołęckiej z pewnych przyczyn przemawiają bardziej do nastolatków niż osób dorosłych (mając lat 16, zaczytywałam się nimi, teraz patrzę już bardziej krytycznie, choć nadal z pewną sympatią) muszę wyznać, że moje nastoletnie jestestwo nie do końca zrozumiało problemy Promienia. O Promieniu wiemy sporo – pochodzi z książęcego rodu, był nawet kandydatem do ręki cesarzówny, ma olbrzymie daddy issues, poglądy na sprawy religii raczej agnostyczne, lubi koty, jego moc (Promień należy do Iskier, czyli magów władających ogniem) jest gigantyczna (jak twierdzi jeden z jego kolegów, byłby w stanie zagotować jezioro i nawet by się nie spocił) a jednak nie umiałam znaleźć w nim nic, co równoważyłoby się z jego potęgą. Ataki drgawkowe (tzw. grand mal, chociaż mój doktor zjadłby mnie za to określenie, bo tak się już dziś nie mówi, a jednak fascynuje mnie pierwotna nazwa ataków toniczno-klonicznych, bo po francusku oznacza „wielkie zło”) Promieniowi zdarzają się rzadko – albo przy wyczerpaniu (zaraz podsunę stosowny cytacik) albo przy uderzeniu w głowę, co jest typowe dla epileptyków. Jednak ważność ataków Promienia ginie jakoś w mnogości zdarzeń (nieco pogłębiona zostaje w następnych tomach Kronik, których niestety przy sobie nie mam) tak jak tu:


W chwilę później rozpętało się coś w rodzaju miniaturowego cyklonu. Zwycięski Promień Świtu zachłysnął się powietrzem i usiłował zerwać z krzesła, jednak czy to z powodu szoku, czy skurczonej pozycji [Promień brał udział w tzw. „godzinie chwały”, czyli prezentacji magicznych umiejętności, a jego ambicja nie ustępuje rozmiarem Kilimandżaro – przyp. mój] zleciał na podłogę, uderzając w nią głową. Leżał w dziwnej opzycji, w nieskoordynowany sposób poruszając rękoma. Wystraszony Kowal [nauczyciel] usiłował podnieść chłopca, jednocześnie przytrzymując mu głowę.

- Naznaczeni błękitem, t. 2, s. 252


Zaraz potem Promień podrywa się i dostaje ataku szału. Poza brakiem oszołomienia (serio, człowiek nie jest w stanie słowa wypowiedzieć, a co dopiero się zerwać do pionu) który wydaje mi się  bardzo dziwny, oraz poczucia bezradności i słabości (nie lubimy, nie, nie i nie) znaczące wydaje mi się, że Promień nie wspomina ani słowem o dziwacznym incydencie. To już wydaje mi się typowe, bo po ataku tak bywa, czuje się mieszankę wstydu, poczucia winy i własnej bezsilności, więc po prostu się milczy. Czytając dalej, coraz bardziej utożsamiałam się z Promieniem, który ma wyraźne wahania nastrojów i przeskakuje od reakcji niemal histerycznych, poprzez agresywne i niemal miłe. Bo w epilepsji nie jest najgorszy moment drgawkowy, który zazwyczaj przechodzi po kilku minutach. Najgorsze jest po. Po i między ma się nieustannego kaca moralnego, naskakuje na ludzi, którzy chcieliby pomóc, a nie mogą, ma się stany depresyjne i wyrzuty sumienia i w ogóle, nastrój raczej do rzyci. Pod tym względem Promień napisany jest świetnie (chociaż pewności nie mam, czy te huśtawki emocjonalne to zasługa epilepsji, czy tylko zamierzonego charakterku Promienia). I strasznie, okropnie, przeraźliwie zabolał mnie fragment, w którym chłopcy zastanawiają się nad brakiem ułomności przyjaciela, bo to tylko potwierdza moją tezę choroby niewidzialnej, którą chowa się w najgłębszym zakamarku siebie, nie pozwalając dotrzeć tam nawet najbliższym osobom.

A tak w ogóle, to część dalsza będzie, najpewniej w poniedziałek, bo muszę jeszcze poględzić o Joy Division i o komiksie Davida B pod najzajebistszym tytułem świata, tj. o Rycerzach Świętego Wita. I o kadukach też i o chorobie sejmowej i o pławieniu nie-koniecznie-czarownic w samo południe.

(Się rozgadałam. Wybaczcie.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz