Bardzo długo
zbierałam się do tego wpisu, zaczynając, kasując i zaczynając na nowo, popadając
w przesadę i chłodne sprawozdania, w dramat, rozpacz i rozdzieranie szat i w
garść suchych faktów, przytaczałam absurdalne anegdoty i się na nie złościłam,
nie umiejąc wypośrodkować tego, co chciałam przekazać. Bo nie ukrywam, że temat
dzisiejszego wpisu, do niedawna zupełnie mi obcy, nagle stał się przejmująco
osobisty i niektóre rzeczy będę opisywać, cóż, z autopsji.
Nazywają ją
różnie – chorobą szaleńców, opętanych, świętych, królów i przeklętych, tańcami
świętego Wita i kadukiem. Dla mnie przede wszystkim jest chorobą
niewidzialności, bo na pierwszy rzut oka nie można zidentyfikować, że dana
osoba na nią cierpi, a wręcz odwrotnie. Mówię o padaczce (jak ja nienawidzę tej
nazwy, brrr!) albo, jak wolę ją nazywać, epilepsji. Planując ten wpis,
zamierzałam podejść do tematu bardziej ciekawostkowo oraz kulturowo niż
naukowo, bo nie pretenduję do zostania epileptologiem czy też neurologiem,
zostawiając ten zaszczyt ludziom ode mnie mądrzejszym. Guess what. Nie znalazłam praktycznie żadnego materiału do analizy.
Owszem, znajduję się w doborowym towarzystwie, bo dołączają do mnie Aleksander
Wielki, Napoleon, Juliusz Cezar, Philip K. Dick, Charles Dickens (podobnież, bo
nigdy tego nie potwierdzono, tak samo jak w przypadku Agathy Christie) , z
pewnością Dostojewski (to świetnie, lubię!) i być może van Gogh, z racji
odstawienia dragów lub alkoholu Lewis Carroll i E. A. Poe, Ian Curtis (o nim
nieco później) i jedyny w swoim rodzaju elfi agent, Hugo Weaving. Wszystkie te
postaci wzięłam z tak wiarygodnego źródła, jakim jest Wikipedia, nie wszystkie
również mogę potwierdzić jako pewniaki, bo niektóre z ataków spowodowane były
syndromem odstawienia lub złośliwą plotką. Przy pomocy jednej ze znajomych,
której serdecznie dziękuję, przypomniałam sobie o jednej postaci fikcyjnej,
którą mogę zanalizować dogłębnie i nie mieć wrażenia, że analizuję siebie. Mowa
o Promieniu (Zwycięskim Promieniu Świtu, gosh,
biedny chłopak!) z Kronik Drugiego Kręgu
Ewy Białołęckiej.
Winietka z wyżej wspomnianym oraz jego hajgońską panterą Miętówką.
Żeby bliżej
przyjrzeć się Promieniowi, należy przybliżyć też dzieło, w jakim się ten
bohater znajduje. Kroniki Drugiego Kręgu wyrosły z kilku opowiadań stworzonych
w latach 90-tych, czyli wtedy, gdy fantastyka polska właściwie raczkowała,
opierając się na wspaniałych historiach nadchodzących z nieco mniej zgniłego Zachodu
po roku ’89. Zbiorek pod tytułem Tkacz
Iluzji przyniósł autorce dwie prestiżowe nagrody (Sfinksa i Zajdla) oraz
tytuł Pierwszej Damy Polskiej Fantastyki (IMO nieco na wyrost, ale rzecz jest
oczywiście dyskusyjna). Pomysł był genialny w swojej prostocie – świat Białołęckiej
jest pełen magów odmalowanych w zupełnie innych barwach niż dotychczas,
podchodzących raczej pod mutacje genetyczne aniżeli bezmyślne wkuwanie zaklęć i
machanie różdżką czy kosturem, a im większy tak zwany talent, tym większe
cierpienie, bowiem jak nam wszystkim wiadomo, w świecie nawet wymyślonym, nie
ma nic za darmo. Na początku spotykamy Kamyka, chłopca kilkunastoletniego,
obdarzonego umiejętnością upiększania świata, czyli tkania iluzji. Jego największym
marzeniem jest przywdzianie błękitnej szarfy, symbolu magicznej profesji. Jest
tylko jedno ale. Kamyk jest głuchoniemy.
To jedna z wielu niedoskonałości, które przyszło zapłacić bohaterom
Białołęckiej za bycie wyjątkowymi. Defekt Kamyka nie jest zresztą jedynym – do kompletu
mamy Nocnego Śpiewaka, który pełnił rolę atrakcji w objazdowym freak show, albinoskę
Jagodę, Myszkę, który cierpi z powodu zatrzymania wzrostu, i oprócz garstki
mniej zdolnych, ale za to zdrowych chłopców, mamy też Promienia.
Jako że
książki Białołęckiej z pewnych przyczyn przemawiają bardziej do nastolatków niż
osób dorosłych (mając lat 16, zaczytywałam się nimi, teraz patrzę już bardziej
krytycznie, choć nadal z pewną sympatią) muszę wyznać, że moje nastoletnie
jestestwo nie do końca zrozumiało problemy Promienia. O Promieniu wiemy sporo –
pochodzi z książęcego rodu, był nawet kandydatem do ręki cesarzówny, ma
olbrzymie daddy issues, poglądy na
sprawy religii raczej agnostyczne, lubi koty, jego moc (Promień należy do
Iskier, czyli magów władających ogniem) jest gigantyczna (jak twierdzi jeden z
jego kolegów, byłby w stanie zagotować
jezioro i nawet by się nie spocił) a jednak nie umiałam znaleźć w nim nic,
co równoważyłoby się z jego potęgą. Ataki drgawkowe (tzw. grand mal, chociaż mój doktor zjadłby mnie za to określenie, bo tak
się już dziś nie mówi, a jednak fascynuje mnie pierwotna nazwa ataków
toniczno-klonicznych, bo po francusku oznacza „wielkie zło”) Promieniowi
zdarzają się rzadko – albo przy wyczerpaniu (zaraz podsunę stosowny cytacik)
albo przy uderzeniu w głowę, co jest typowe dla epileptyków. Jednak ważność
ataków Promienia ginie jakoś w mnogości zdarzeń (nieco pogłębiona zostaje w
następnych tomach Kronik, których
niestety przy sobie nie mam) tak jak tu:
W chwilę później rozpętało się coś w rodzaju miniaturowego cyklonu. Zwycięski Promień Świtu zachłysnął się powietrzem i usiłował zerwać z krzesła, jednak czy to z powodu szoku, czy skurczonej pozycji [Promień brał udział w tzw. „godzinie chwały”, czyli prezentacji magicznych umiejętności, a jego ambicja nie ustępuje rozmiarem Kilimandżaro – przyp. mój] zleciał na podłogę, uderzając w nią głową. Leżał w dziwnej opzycji, w nieskoordynowany sposób poruszając rękoma. Wystraszony Kowal [nauczyciel] usiłował podnieść chłopca, jednocześnie przytrzymując mu głowę.- Naznaczeni błękitem, t. 2, s. 252
Zaraz potem
Promień podrywa się i dostaje ataku szału. Poza brakiem oszołomienia (serio,
człowiek nie jest w stanie słowa wypowiedzieć, a co dopiero się zerwać do pionu)
który wydaje mi się bardzo dziwny, oraz
poczucia bezradności i słabości (nie lubimy, nie, nie i nie) znaczące wydaje mi
się, że Promień nie wspomina ani słowem o dziwacznym incydencie. To już wydaje
mi się typowe, bo po ataku tak bywa, czuje się mieszankę wstydu, poczucia winy
i własnej bezsilności, więc po prostu się milczy. Czytając dalej, coraz bardziej
utożsamiałam się z Promieniem, który ma wyraźne wahania nastrojów i przeskakuje
od reakcji niemal histerycznych, poprzez agresywne i niemal miłe. Bo w
epilepsji nie jest najgorszy moment drgawkowy, który zazwyczaj przechodzi po
kilku minutach. Najgorsze jest po. Po i między
ma się nieustannego kaca moralnego, naskakuje na ludzi, którzy chcieliby
pomóc, a nie mogą, ma się stany depresyjne i wyrzuty sumienia i w ogóle,
nastrój raczej do rzyci. Pod tym względem Promień napisany jest świetnie
(chociaż pewności nie mam, czy te huśtawki emocjonalne to zasługa epilepsji,
czy tylko zamierzonego charakterku Promienia). I strasznie, okropnie,
przeraźliwie zabolał mnie fragment, w którym chłopcy zastanawiają się nad
brakiem ułomności przyjaciela, bo to tylko potwierdza moją tezę choroby
niewidzialnej, którą chowa się w najgłębszym zakamarku siebie, nie pozwalając
dotrzeć tam nawet najbliższym osobom.
A tak w ogóle,
to część dalsza będzie, najpewniej w poniedziałek, bo muszę jeszcze poględzić o
Joy Division i o komiksie Davida B pod najzajebistszym tytułem świata, tj. o Rycerzach Świętego Wita. I o kadukach
też i o chorobie sejmowej i o pławieniu nie-koniecznie-czarownic w samo
południe.
(Się
rozgadałam. Wybaczcie.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz