wtorek, 17 czerwca 2014

Po obu stronach lustra, czyli baśń nieco cyniczna







Pogłoski o mojej filmofobii są stanowczo przesadzone. Po prostu, śledząc recenzje profesjonalnych recenzentów odkrywam, że podoba mi się to, co profesjonaliści mieszają z błotem, co chyba jest prawdą również w dzisiejszym przypadku. Wróciłam bowiem do Penelope, filmu, który ostatnio oglądałam, mając lat 16 (czyli byłam fantastycznym targetem bajań o miłości). Oglądając ten sam film, który niegdyś szalenie mi się podobał, uderzyły mnie dwie rzeczy: jak bardzo przez dziesięć lat zmienia się percepcja i priorytety widza i jakże inny jest przez to odbiór filmu. W efekcie, Penelope podoba mi się nadal, choć może na nieco innych płaszczyznach. Przejdźmy do rzeczy.

 Penelope po ucieczce, żyjąca w ciągłym strachu przed odkryciem, nosi szalik. To dlatego w niektórych kinach film był dystrybuowany pod pseudonimem "Scarfy" ("Szaliczek").


Całkiem niedawno temu, w mieście będącym mieszanką Londynu i Nowego Yorku żyła sobie dziewczyna. Mieszkała w pięknym domu i miała wszystko, czego można byłoby sobie wymarzyć, jednak nie była szczęśliwa. Bowiem jej ojciec nazywał się Wilhern (z tych Wilhernów) i była pierwszą dziewczynką, która urodziła się w tej rodzinie od pięciu pokoleń. W wyniku wiedźmiej klątwy, którą został obłożony jej pra-pra-pra-pradziadek, Penelope Wilhern musi borykać się z niezwykłym defektem – zamiast nosa ma świński ryjek. Na szczęście, każde zaklęcie można odkręcić – dziedzic szlachetnego rodu musi pokochać Penelope taką jaką jest i wziąć z nią ślub. Chroniona przez pełnego poczucia winy ojca (to w końcu przez jego przodków dziewczyna wygląda jak wygląda) i histeryczną matkę, Penelope dorasta w samotności, dzieląc czas pomiędzy naukę, czytanie, ogrodnictwo i doskonalenie tego, by w przyszłości stać się idealną wybranką serca. W momencie osiągnięcia przez Wilhernównę pełnoletniości, willę odwiedzają tłumy zubożałych arystokratów, przyciąganych nie tyle przez miejską legendę o kobiecie-świni, ale przez pokaźny posag. Każde ze spotkań kończy się fiaskiem, dopóki do akcji nie wkracza reporter Lemon, zainteresowany Penelope z zupełnie innych powodów i jego szpion, uzależniony od gry w kasynie  bankrut i magnat zarazem, Max Campion.  W wyniku kosmicznej komplikacji Penelope ucieka z domu w świat, którego przez 25 lat nie miała okazji poznać, żyjąc w złotej klatce swej posiadłości. Opiekuje się nią przypadkowo poznana kurierka Annie, wprowadzając ją w zupełnie nową rzeczywistość i pokazując, że nikt nie jest doskonały, a ludzi naprawdę nie zawsze trzeba się bać…



 Jedna z najlepszych postaci - reporter Lemon (w tej roli rewelacyjny Peter Dinklage).

Właściwie trudno jest mi określić dominujący w tym filmie gatunek: na pewno jest to baśń, w której archetypy zostały postawione do góry nogami – Christina Ricci w roli Penelope jest niepewna siebie, ale wybuchowa, książę z kasyna, czyli James McAvoy zachwyca swoim dyskretnym smutkiem i pewną rezygnacją (Dlaczego? To jedna z tajemnic filmu…), trudno też wyodrębnić czarny jak smoła charakter, bo w tym filmie wszyscy właściwie przyjmują odcienie szarości. Nie jest też Penelope dramatem, choć są w nim sceny melancholijne, zwłaszcza scena po obu stronach lustra, kiedy Penelope i Max grają ze sobą w szachy (pokój spotkań z potencjalnymi narzeczonymi przypomina właściwie salę przesłuchań, bo jego najważniejszym elementem jest weneckie lustro), nie jest też komedią, choć widać jak na dłoni, że zarówno twórcy, jak aktorzy świetnie bawią się konwencją na planie. Humor jest trochę abstrakcyjny, nieco brytyjski (czyli oparty na grze słów) i dość makabryczny w zastosowaniu. Scenarzyści kpią także ze stereotypów, bo pozornie przesłanie Penelope można znaleźć w każdym programie dotyczącym fizycznych transformacji: brzydkie kaczątko najpierw powinno pokochać siebie, żeby pozwolić pokochać się komu innemu. Jednak to nie takie proste, bo każdy skrywa jakieś sekrety, schowane po obu stronach lustra. Zdumiewa też reakcja tabloidów na odmienny wygląd dziewczyny, mając w pamięci wsparcie dawane jej przez rodziców.



 Penelope w swoim pokoju, arcydziele scenograficznym (i sukni ślubnej, ale to nieważne).

Rzeczą, która z pewnością w filmie zachwyca, jest scenografia. Od utrzymanego w zaskakująco pasujących kontrastach czerwieni i zieleni pokoju Penelope, przez kolorowe ulice miasta, każda scena eksploduje kolorami, przywodząc na myśl choćby surrealistyczne klimaty Amelii i innego stylizowanego kina. Poza tym, Penelope odcina się od fabuły baśni sztampowej – jej życie nie kończy się na wybranku serca, przeciwnie, Penelope jeszcze przed wyjściem spod klosza ma dalekosiężne plany na życie, które po osiągnięciu wolności urzeczywistnia, pomagając sobie nawet najbardziej desperackimi sposobami  (chociażby ujawniając reszcie świata swą twarz). Obowiązkowy w każdej baśni happy end musi poczekać na swoją kolej, dopóki bohaterka nie osiągnie swoich zamierzeń i nie usamodzielni się z pomocą przyjaciółki (w roli Annie wystąpiła producentka filmu, Reese Witherspoon) i nie stanie się inspiracją dla innych. Penelope uczy przede wszystkim akceptacji – nie tylko innych, ale i samego siebie.

 Max i Penelope, oddzieleni zaledwie lustrem (ona go widzi, on jej nie).

Co może wydać się interesujące, nastoletnia ja skupiała się przede wszystkim na wątku Penelope i Maxa (no dobra, przyznam, wydaje mi się, że jest to najlepsza wizualnie rola McAvoya, co tylko podkreśla zasługi kostiumologów, i rany, on był wtedy w moim wieku, jaka ja jestem stara). Obecnie bardziej interesowała mnie kontrowersyjna postać Jessiki i jej stosunek do córki. Rodzice bardzo rzadko wiedzą, czego ich dzieciom potrzeba do szczęścia. Zastanowiło mnie też ukazanie Penelope jako osoby antyspołecznej, nie przez własny stosunek do świata, tylko przez wrodzoną wadę wyglądu i pomyślałam sobie – kurczę, przecież ona się wcale nie różni od tych biednych zakompleksionych dziewcząt, które wolą nie wychodzić z domu, żeby nie zostać skrzywdzone przez innych. I okazuje się, że Penelope jako uświadamiająca propaganda społeczna działa bardzo dobrze.



 Zwykle drażniąca mnie Reese Witherspoon jako Annie wypadła bardzo dobrze.

Kolejna ciekawostka, którą odkryłam przy rewatchingu, to to, że historia Penelope faktycznie oparta została na legendzie, tzw. pig-faced woman, krążącej po Anglii, Francji i w Niderlandach od XVII wieku. Kobieta ta miała pochodzić z bogatej i powszechnie szanowanej rodziny i nie różniła się wyglądem od innych dam poza jednym szczegółem. Miała być ofiarą klątwy (co zostało zaadaptowane w filmie) i mogła zostać ocalona od wyglądu potwora przez człowieka, który się w niej zakocha. Inna wersja podania mówi o mężczyźnie, który zdecydował się wziąć ślub z maszkarą, na co ona odparła, że musi wybrać – po ślubie albo będzie pięknością o ciele świni, albo pozostanie w dotychczasowej formie przez resztę lat. Oblubieniec zrzucił decyzję na narzeczoną – i dzięki temu panna w ogóle pozbyła się świńskich atrybutów; wyczuwam w tej historii echo „Opowieści kanterberyjskich” Chaucera, gdzie pojawił się motyw podobny. A o świńskiej damie z Machester Square i w ogóle o wielu zeznaniach świadków widujących takie monstra, możecie poczytać tutaj. Przyznam, że mało rzeczy obecnie mnie zaskakuje (ależ jestem cyniczna) ale podanie o kobiecie-świni jest jedną z nich.

 A oto, psze państwa, rycina ilustrująca wspomnianą legendę.

Tak czy siak, Penelope to moim zdaniem (a o jego trafności byliście lojalnie poinformowani na początku postu) całkiem sympatyczny film, całymi garściami czerpiący z baśniowej konwencji i dodatkowo uczący samoakceptacji bez nachalnego moralizatorskiego znaczenia. Można go obejrzeć jako odskocznię od realności, jako lekcję dla samego siebie albo film z głębszym przesłaniem. Podoba mi się taka uniwersalność.

(część 2 o kadukach będzie na dniach. Na razie nie czuję się na siłach, wybaczcie.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz