Pogłoski o
mojej filmofobii są stanowczo przesadzone. Po prostu, śledząc recenzje
profesjonalnych recenzentów odkrywam, że podoba mi się to, co profesjonaliści
mieszają z błotem, co chyba jest prawdą również w dzisiejszym przypadku.
Wróciłam bowiem do Penelope, filmu,
który ostatnio oglądałam, mając lat 16 (czyli byłam fantastycznym targetem
bajań o miłości). Oglądając ten sam film, który niegdyś szalenie mi się
podobał, uderzyły mnie dwie rzeczy: jak bardzo przez dziesięć lat zmienia się
percepcja i priorytety widza i jakże inny jest przez to odbiór filmu. W
efekcie, Penelope podoba mi się
nadal, choć może na nieco innych płaszczyznach. Przejdźmy do rzeczy.
Penelope po ucieczce, żyjąca w ciągłym strachu przed odkryciem, nosi szalik. To dlatego w niektórych kinach film był dystrybuowany pod pseudonimem "Scarfy" ("Szaliczek").
Całkiem
niedawno temu, w mieście będącym mieszanką Londynu i Nowego Yorku żyła sobie
dziewczyna. Mieszkała w pięknym domu i miała wszystko, czego można byłoby sobie
wymarzyć, jednak nie była szczęśliwa. Bowiem jej ojciec nazywał się Wilhern (z
tych Wilhernów) i była pierwszą dziewczynką, która urodziła się w tej rodzinie
od pięciu pokoleń. W wyniku wiedźmiej klątwy, którą został obłożony jej
pra-pra-pra-pradziadek, Penelope Wilhern musi borykać się z niezwykłym defektem
– zamiast nosa ma świński ryjek. Na szczęście, każde zaklęcie można odkręcić – dziedzic
szlachetnego rodu musi pokochać Penelope taką jaką jest i wziąć z nią ślub. Chroniona
przez pełnego poczucia winy ojca (to w końcu przez jego przodków dziewczyna
wygląda jak wygląda) i histeryczną matkę, Penelope dorasta w samotności,
dzieląc czas pomiędzy naukę, czytanie, ogrodnictwo i doskonalenie tego, by w
przyszłości stać się idealną wybranką serca. W momencie osiągnięcia przez
Wilhernównę pełnoletniości, willę odwiedzają tłumy zubożałych arystokratów,
przyciąganych nie tyle przez miejską legendę o kobiecie-świni, ale przez
pokaźny posag. Każde ze spotkań kończy się fiaskiem, dopóki do akcji nie
wkracza reporter Lemon, zainteresowany Penelope z zupełnie innych powodów i
jego szpion, uzależniony od gry w kasynie bankrut i magnat zarazem, Max Campion. W wyniku kosmicznej komplikacji Penelope
ucieka z domu w świat, którego przez 25 lat nie miała okazji poznać, żyjąc w
złotej klatce swej posiadłości. Opiekuje się nią przypadkowo poznana kurierka
Annie, wprowadzając ją w zupełnie nową rzeczywistość i pokazując, że nikt nie
jest doskonały, a ludzi naprawdę nie zawsze trzeba się bać…
Jedna z najlepszych postaci - reporter Lemon (w tej roli rewelacyjny Peter Dinklage).
Właściwie
trudno jest mi określić dominujący w tym filmie gatunek: na pewno jest to baśń,
w której archetypy zostały postawione do góry nogami – Christina Ricci w roli
Penelope jest niepewna siebie, ale wybuchowa, książę z kasyna, czyli James
McAvoy zachwyca swoim dyskretnym smutkiem i pewną rezygnacją (Dlaczego? To
jedna z tajemnic filmu…), trudno też wyodrębnić czarny jak smoła charakter, bo
w tym filmie wszyscy właściwie przyjmują odcienie szarości. Nie jest też Penelope dramatem, choć są w nim sceny
melancholijne, zwłaszcza scena po obu stronach lustra, kiedy Penelope i Max
grają ze sobą w szachy (pokój spotkań z potencjalnymi narzeczonymi przypomina
właściwie salę przesłuchań, bo jego najważniejszym elementem jest weneckie
lustro), nie jest też komedią, choć widać jak na dłoni, że zarówno twórcy, jak
aktorzy świetnie bawią się konwencją na planie. Humor jest trochę abstrakcyjny,
nieco brytyjski (czyli oparty na grze słów) i dość makabryczny w zastosowaniu. Scenarzyści
kpią także ze stereotypów, bo pozornie przesłanie Penelope można znaleźć w każdym programie dotyczącym fizycznych
transformacji: brzydkie kaczątko najpierw powinno pokochać siebie, żeby
pozwolić pokochać się komu innemu. Jednak to nie takie proste, bo każdy skrywa
jakieś sekrety, schowane po obu stronach lustra. Zdumiewa też reakcja tabloidów
na odmienny wygląd dziewczyny, mając w pamięci wsparcie dawane jej przez
rodziców.
Penelope w swoim pokoju, arcydziele scenograficznym (i sukni ślubnej, ale to nieważne).
Rzeczą, która
z pewnością w filmie zachwyca, jest scenografia. Od utrzymanego w zaskakująco
pasujących kontrastach czerwieni i zieleni pokoju Penelope, przez kolorowe
ulice miasta, każda scena eksploduje kolorami, przywodząc na myśl choćby
surrealistyczne klimaty Amelii i innego
stylizowanego kina. Poza tym, Penelope
odcina się od fabuły baśni sztampowej – jej życie nie kończy się na wybranku
serca, przeciwnie, Penelope jeszcze przed wyjściem spod klosza ma dalekosiężne
plany na życie, które po osiągnięciu wolności urzeczywistnia, pomagając sobie
nawet najbardziej desperackimi sposobami
(chociażby ujawniając reszcie świata swą twarz). Obowiązkowy w każdej
baśni happy end musi poczekać na swoją kolej, dopóki bohaterka nie osiągnie
swoich zamierzeń i nie usamodzielni się z pomocą przyjaciółki (w roli Annie wystąpiła
producentka filmu, Reese Witherspoon) i nie stanie się inspiracją dla innych. Penelope uczy przede wszystkim
akceptacji – nie tylko innych, ale i samego siebie.
Max i Penelope, oddzieleni zaledwie lustrem (ona go widzi, on jej nie).
Co może wydać
się interesujące, nastoletnia ja skupiała się przede wszystkim na wątku
Penelope i Maxa (no dobra, przyznam, wydaje mi się, że jest to najlepsza
wizualnie rola McAvoya, co tylko podkreśla zasługi kostiumologów, i rany, on
był wtedy w moim wieku, jaka ja jestem stara). Obecnie bardziej interesowała
mnie kontrowersyjna postać Jessiki i jej stosunek do córki. Rodzice bardzo
rzadko wiedzą, czego ich dzieciom potrzeba do szczęścia. Zastanowiło mnie też
ukazanie Penelope jako osoby antyspołecznej, nie przez własny stosunek do
świata, tylko przez wrodzoną wadę wyglądu i pomyślałam sobie – kurczę, przecież
ona się wcale nie różni od tych biednych zakompleksionych dziewcząt, które wolą
nie wychodzić z domu, żeby nie zostać skrzywdzone przez innych. I okazuje się,
że Penelope jako uświadamiająca
propaganda społeczna działa bardzo dobrze.
Zwykle drażniąca mnie Reese Witherspoon jako Annie wypadła bardzo dobrze.
Kolejna
ciekawostka, którą odkryłam przy rewatchingu, to to, że historia Penelope
faktycznie oparta została na legendzie, tzw. pig-faced woman, krążącej po Anglii,
Francji i w Niderlandach od XVII wieku. Kobieta ta miała pochodzić z bogatej i
powszechnie szanowanej rodziny i nie różniła się wyglądem od innych dam poza
jednym szczegółem. Miała być ofiarą klątwy (co zostało zaadaptowane w filmie) i
mogła zostać ocalona od wyglądu potwora przez człowieka, który się w niej
zakocha. Inna wersja podania mówi o mężczyźnie, który zdecydował się wziąć ślub
z maszkarą, na co ona odparła, że musi wybrać – po ślubie albo będzie
pięknością o ciele świni, albo pozostanie w dotychczasowej formie przez resztę
lat. Oblubieniec zrzucił decyzję na narzeczoną – i dzięki temu panna w ogóle
pozbyła się świńskich atrybutów; wyczuwam w tej historii echo „Opowieści
kanterberyjskich” Chaucera, gdzie pojawił się motyw podobny. A o świńskiej
damie z Machester Square i w ogóle o wielu zeznaniach świadków widujących takie
monstra, możecie poczytać tutaj. Przyznam, że mało rzeczy obecnie mnie zaskakuje (ależ
jestem cyniczna) ale podanie o kobiecie-świni jest jedną z nich.
A oto, psze państwa, rycina ilustrująca wspomnianą legendę.
Tak czy siak, Penelope to moim zdaniem (a o jego
trafności byliście lojalnie poinformowani na początku postu) całkiem
sympatyczny film, całymi garściami czerpiący z baśniowej konwencji i dodatkowo
uczący samoakceptacji bez nachalnego moralizatorskiego znaczenia. Można go
obejrzeć jako odskocznię od realności, jako lekcję dla samego siebie albo film
z głębszym przesłaniem. Podoba mi się taka uniwersalność.
(część 2 o
kadukach będzie na dniach. Na razie nie czuję się na siłach, wybaczcie.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz