wtorek, 17 czerwca 2014

Po obu stronach lustra, czyli baśń nieco cyniczna







Pogłoski o mojej filmofobii są stanowczo przesadzone. Po prostu, śledząc recenzje profesjonalnych recenzentów odkrywam, że podoba mi się to, co profesjonaliści mieszają z błotem, co chyba jest prawdą również w dzisiejszym przypadku. Wróciłam bowiem do Penelope, filmu, który ostatnio oglądałam, mając lat 16 (czyli byłam fantastycznym targetem bajań o miłości). Oglądając ten sam film, który niegdyś szalenie mi się podobał, uderzyły mnie dwie rzeczy: jak bardzo przez dziesięć lat zmienia się percepcja i priorytety widza i jakże inny jest przez to odbiór filmu. W efekcie, Penelope podoba mi się nadal, choć może na nieco innych płaszczyznach. Przejdźmy do rzeczy.

 Penelope po ucieczce, żyjąca w ciągłym strachu przed odkryciem, nosi szalik. To dlatego w niektórych kinach film był dystrybuowany pod pseudonimem "Scarfy" ("Szaliczek").


Całkiem niedawno temu, w mieście będącym mieszanką Londynu i Nowego Yorku żyła sobie dziewczyna. Mieszkała w pięknym domu i miała wszystko, czego można byłoby sobie wymarzyć, jednak nie była szczęśliwa. Bowiem jej ojciec nazywał się Wilhern (z tych Wilhernów) i była pierwszą dziewczynką, która urodziła się w tej rodzinie od pięciu pokoleń. W wyniku wiedźmiej klątwy, którą został obłożony jej pra-pra-pra-pradziadek, Penelope Wilhern musi borykać się z niezwykłym defektem – zamiast nosa ma świński ryjek. Na szczęście, każde zaklęcie można odkręcić – dziedzic szlachetnego rodu musi pokochać Penelope taką jaką jest i wziąć z nią ślub. Chroniona przez pełnego poczucia winy ojca (to w końcu przez jego przodków dziewczyna wygląda jak wygląda) i histeryczną matkę, Penelope dorasta w samotności, dzieląc czas pomiędzy naukę, czytanie, ogrodnictwo i doskonalenie tego, by w przyszłości stać się idealną wybranką serca. W momencie osiągnięcia przez Wilhernównę pełnoletniości, willę odwiedzają tłumy zubożałych arystokratów, przyciąganych nie tyle przez miejską legendę o kobiecie-świni, ale przez pokaźny posag. Każde ze spotkań kończy się fiaskiem, dopóki do akcji nie wkracza reporter Lemon, zainteresowany Penelope z zupełnie innych powodów i jego szpion, uzależniony od gry w kasynie  bankrut i magnat zarazem, Max Campion.  W wyniku kosmicznej komplikacji Penelope ucieka z domu w świat, którego przez 25 lat nie miała okazji poznać, żyjąc w złotej klatce swej posiadłości. Opiekuje się nią przypadkowo poznana kurierka Annie, wprowadzając ją w zupełnie nową rzeczywistość i pokazując, że nikt nie jest doskonały, a ludzi naprawdę nie zawsze trzeba się bać…



 Jedna z najlepszych postaci - reporter Lemon (w tej roli rewelacyjny Peter Dinklage).

Właściwie trudno jest mi określić dominujący w tym filmie gatunek: na pewno jest to baśń, w której archetypy zostały postawione do góry nogami – Christina Ricci w roli Penelope jest niepewna siebie, ale wybuchowa, książę z kasyna, czyli James McAvoy zachwyca swoim dyskretnym smutkiem i pewną rezygnacją (Dlaczego? To jedna z tajemnic filmu…), trudno też wyodrębnić czarny jak smoła charakter, bo w tym filmie wszyscy właściwie przyjmują odcienie szarości. Nie jest też Penelope dramatem, choć są w nim sceny melancholijne, zwłaszcza scena po obu stronach lustra, kiedy Penelope i Max grają ze sobą w szachy (pokój spotkań z potencjalnymi narzeczonymi przypomina właściwie salę przesłuchań, bo jego najważniejszym elementem jest weneckie lustro), nie jest też komedią, choć widać jak na dłoni, że zarówno twórcy, jak aktorzy świetnie bawią się konwencją na planie. Humor jest trochę abstrakcyjny, nieco brytyjski (czyli oparty na grze słów) i dość makabryczny w zastosowaniu. Scenarzyści kpią także ze stereotypów, bo pozornie przesłanie Penelope można znaleźć w każdym programie dotyczącym fizycznych transformacji: brzydkie kaczątko najpierw powinno pokochać siebie, żeby pozwolić pokochać się komu innemu. Jednak to nie takie proste, bo każdy skrywa jakieś sekrety, schowane po obu stronach lustra. Zdumiewa też reakcja tabloidów na odmienny wygląd dziewczyny, mając w pamięci wsparcie dawane jej przez rodziców.



 Penelope w swoim pokoju, arcydziele scenograficznym (i sukni ślubnej, ale to nieważne).

Rzeczą, która z pewnością w filmie zachwyca, jest scenografia. Od utrzymanego w zaskakująco pasujących kontrastach czerwieni i zieleni pokoju Penelope, przez kolorowe ulice miasta, każda scena eksploduje kolorami, przywodząc na myśl choćby surrealistyczne klimaty Amelii i innego stylizowanego kina. Poza tym, Penelope odcina się od fabuły baśni sztampowej – jej życie nie kończy się na wybranku serca, przeciwnie, Penelope jeszcze przed wyjściem spod klosza ma dalekosiężne plany na życie, które po osiągnięciu wolności urzeczywistnia, pomagając sobie nawet najbardziej desperackimi sposobami  (chociażby ujawniając reszcie świata swą twarz). Obowiązkowy w każdej baśni happy end musi poczekać na swoją kolej, dopóki bohaterka nie osiągnie swoich zamierzeń i nie usamodzielni się z pomocą przyjaciółki (w roli Annie wystąpiła producentka filmu, Reese Witherspoon) i nie stanie się inspiracją dla innych. Penelope uczy przede wszystkim akceptacji – nie tylko innych, ale i samego siebie.

 Max i Penelope, oddzieleni zaledwie lustrem (ona go widzi, on jej nie).

Co może wydać się interesujące, nastoletnia ja skupiała się przede wszystkim na wątku Penelope i Maxa (no dobra, przyznam, wydaje mi się, że jest to najlepsza wizualnie rola McAvoya, co tylko podkreśla zasługi kostiumologów, i rany, on był wtedy w moim wieku, jaka ja jestem stara). Obecnie bardziej interesowała mnie kontrowersyjna postać Jessiki i jej stosunek do córki. Rodzice bardzo rzadko wiedzą, czego ich dzieciom potrzeba do szczęścia. Zastanowiło mnie też ukazanie Penelope jako osoby antyspołecznej, nie przez własny stosunek do świata, tylko przez wrodzoną wadę wyglądu i pomyślałam sobie – kurczę, przecież ona się wcale nie różni od tych biednych zakompleksionych dziewcząt, które wolą nie wychodzić z domu, żeby nie zostać skrzywdzone przez innych. I okazuje się, że Penelope jako uświadamiająca propaganda społeczna działa bardzo dobrze.



 Zwykle drażniąca mnie Reese Witherspoon jako Annie wypadła bardzo dobrze.

Kolejna ciekawostka, którą odkryłam przy rewatchingu, to to, że historia Penelope faktycznie oparta została na legendzie, tzw. pig-faced woman, krążącej po Anglii, Francji i w Niderlandach od XVII wieku. Kobieta ta miała pochodzić z bogatej i powszechnie szanowanej rodziny i nie różniła się wyglądem od innych dam poza jednym szczegółem. Miała być ofiarą klątwy (co zostało zaadaptowane w filmie) i mogła zostać ocalona od wyglądu potwora przez człowieka, który się w niej zakocha. Inna wersja podania mówi o mężczyźnie, który zdecydował się wziąć ślub z maszkarą, na co ona odparła, że musi wybrać – po ślubie albo będzie pięknością o ciele świni, albo pozostanie w dotychczasowej formie przez resztę lat. Oblubieniec zrzucił decyzję na narzeczoną – i dzięki temu panna w ogóle pozbyła się świńskich atrybutów; wyczuwam w tej historii echo „Opowieści kanterberyjskich” Chaucera, gdzie pojawił się motyw podobny. A o świńskiej damie z Machester Square i w ogóle o wielu zeznaniach świadków widujących takie monstra, możecie poczytać tutaj. Przyznam, że mało rzeczy obecnie mnie zaskakuje (ależ jestem cyniczna) ale podanie o kobiecie-świni jest jedną z nich.

 A oto, psze państwa, rycina ilustrująca wspomnianą legendę.

Tak czy siak, Penelope to moim zdaniem (a o jego trafności byliście lojalnie poinformowani na początku postu) całkiem sympatyczny film, całymi garściami czerpiący z baśniowej konwencji i dodatkowo uczący samoakceptacji bez nachalnego moralizatorskiego znaczenia. Można go obejrzeć jako odskocznię od realności, jako lekcję dla samego siebie albo film z głębszym przesłaniem. Podoba mi się taka uniwersalność.

(część 2 o kadukach będzie na dniach. Na razie nie czuję się na siłach, wybaczcie.)

niedziela, 15 czerwca 2014

Tłumaczenie: Neil Gaiman, "Opowieść lipcowa"

Dziś w ramach poprawiania sobie humoru (wcale nie ryczałam przy pierwszym czytaniu, no gdzieżby) kolejny drobiażdżek z Kalendarza Opowieści.


Opowieść lipcowa

NEIL PYTA:
„Jaka jest najniezwyklejsza rzecz, jaką widziałeś w lipcu?”
@mendozacarla ODPOWIADA:
„…igloo zbudowane z książek”.
#KeepMoving #JulTale



W dniu, kiedy odeszła ode mnie żona, mówiąc, że potrzebuje samotności i czasu, żeby przemyśleć kilka spraw, pierwszego lipca, gdy słońce iskrzyło na tafli jeziora w środku miasta, kiedy kukurydza na polach wokół mojego domu sięgała już do kolan,  gdy nazbyt entuzjastyczne dzieciaki podpaliły kilka petard i fajerwerków, żeby nas zaskoczyć i uświetnić letnie niebo, zbudowałem książkowe igloo na tyłach mojego domu.

Do budowy użyłem książek w miękkich oprawach, gdyż przestraszyłem się ciężaru spadających twardych tomów i encyklopedii, gdyby konstrukcja nie okazała się wystarczająco solidna.

Ale dało radę. Miało ponad trzy metry wysokości oraz tunel, przez który mogłem wczołgać się do środka i ukryć przed przeraźliwym północnym wichrem.

Do igloo zabrałem więcej książek, niż zużyłem na budowę i zacząłem czytać. Zachwyciło mnie, jak ciepło i przytulnie było w środku. Gdy już kończyłem czytać książki, układałem je jako podłogę, donosząc coraz to nowe, żebym miał na czym siedzieć i tak z mojego świata całkiem zniknęła zielona lipcowa trawa.

Nazajutrz przyjechali do mnie znajomi. Wpełzli do mojego igloo na czworakach. Oświadczyli, że mi odbiło. Odparłem, że jedyną rzeczą dzielącą mnie od zimna jest kolekcja książek mojego ojca z lat pięćdziesiątych, przy czym wiele z nich miało pikantne tytuły, jaskrawe okładki i rozczarowująco rzewne historie.

Znajomi mnie opuścili.

Usiadłem w moim igloo, wyobrażając sobie mroźną arktyczną noc na zewnątrz i zastanawiając się, czy zorza polarna rozświetli niebo nade mną. Wyjrzałem, ale zobaczyłem tylko ciemność, usianą drobnymi piegami gwiazd.

Spałem w moim igloo zrobionym z książek. Zgłodniałem. Zrobiłem dziurę w podłodze, zarzuciłem wędkę i czekałem, aż coś zacznie brać. Coś się złapało; książkowa rybka w zielonej okładce opowiadań detektywistycznych Penguina. Zjadłem ją na surowo, bojąc się rozpalić ogień.

Kiedy wyszedłem na zewnątrz, ujrzałem że ktoś pokrył książkami cały świat: książkami w bladych oprawach, w odcieniach bieli, błękitu i fioletu. Skakałem po książkowych krach.

Zobaczyłem kogoś, kto przypominał mi żonę. Stała na lodzie, układając lodowiec autobiografii.

- Myślałem, że odeszłaś – wyszeptałem w jej kierunku. – Myślałem, że zostawiłaś mnie samego.

Nie odpowiedziała i zdałem sobie sprawę, że jest zaledwie cieniem cienia.

Trwał lipiec, gdy słońce na dalekiej północy nie zachodzi nigdy, ale zmęczyłem się i wyruszyłem w kierunku mego igloo.



Zanim zobaczyłem niedźwiedzie, najpierw ujrzałem ich cienie, były olbrzymie i jasne, zrobione ze stron ponadczasowych utworów, wiersze starożytnych i współczesnych pod postacią niedźwiedzi grasowały po krach, wypełnione słowami zdolnymi zranić swym pięknem. Mogłem zobaczyć papier i snujące się na nim słowa i przeraziłem się, że niedźwiedzie mnie zauważą.

Wczołgałem się z powrotem do igloo, unikając niedźwiedzi. Być może zasnąłem w ciemnościach. A potem wychynąłem, kładąc się na wznak na lodzie i przyglądałem się zdumiewającym barwom migoczącej zorzy polarnej, słuchając trzasku i pęku odległego lodu, kiedy baśniowa góra lodowa oderwała się od lodowca mitologii.

Nie wiem, kiedy zorientowałem się, że obok mnie leży ktoś jeszcze. Słyszałem jej oddech.

- Są przepiękne, prawda? – zapytała.

- To aurora borealis, zorza północna – wyjaśniłem.

 - To miejskie fajerwerki z okazji Czwartego Lipca, kochanie – odpowiedziała moja żona.

Złapała mnie za rękę i wspólnie oglądaliśmy fajerwerki.

Kiedy ostatni sztuczny ogień wybuchł w chmurze złotych gwiazdek, dodała:

- Wróciłam do domu.

Nic nie odpowiedziałem, ale bardzo mocno ścisnąłem jej dłoń, opuszczając książkowe igloo i wracając z nią do domu, gdzie mieszkaliśmy, wygrzewając się jak koty na lipcowym upale.

Usłyszałem daleki grzmot. W nocy, kiedy spaliśmy, zaczęło padać, burząc moje igloo z książek, zmywając słowa ze świata.

sobota, 14 czerwca 2014

Do kaduka, czyli żyjąc z burzą w głowie cz. 1



Bardzo długo zbierałam się do tego wpisu, zaczynając, kasując i zaczynając na nowo, popadając w przesadę i chłodne sprawozdania, w dramat, rozpacz i rozdzieranie szat i w garść suchych faktów, przytaczałam absurdalne anegdoty i się na nie złościłam, nie umiejąc wypośrodkować tego, co chciałam przekazać. Bo nie ukrywam, że temat dzisiejszego wpisu, do niedawna zupełnie mi obcy, nagle stał się przejmująco osobisty i niektóre rzeczy będę opisywać, cóż, z autopsji.

Nazywają ją różnie – chorobą szaleńców, opętanych, świętych, królów i przeklętych, tańcami świętego Wita i kadukiem. Dla mnie przede wszystkim jest chorobą niewidzialności, bo na pierwszy rzut oka nie można zidentyfikować, że dana osoba na nią cierpi, a wręcz odwrotnie. Mówię o padaczce (jak ja nienawidzę tej nazwy, brrr!) albo, jak wolę ją nazywać, epilepsji. Planując ten wpis, zamierzałam podejść do tematu bardziej ciekawostkowo oraz kulturowo niż naukowo, bo nie pretenduję do zostania epileptologiem czy też neurologiem, zostawiając ten zaszczyt ludziom ode mnie mądrzejszym. Guess what. Nie znalazłam praktycznie żadnego materiału do analizy. Owszem, znajduję się w doborowym towarzystwie, bo dołączają do mnie Aleksander Wielki, Napoleon, Juliusz Cezar, Philip K. Dick, Charles Dickens (podobnież, bo nigdy tego nie potwierdzono, tak samo jak w przypadku Agathy Christie) , z pewnością Dostojewski (to świetnie, lubię!) i być może van Gogh, z racji odstawienia dragów lub alkoholu Lewis Carroll i E. A. Poe, Ian Curtis (o nim nieco później) i jedyny w swoim rodzaju elfi agent, Hugo Weaving. Wszystkie te postaci wzięłam z tak wiarygodnego źródła, jakim jest Wikipedia, nie wszystkie również mogę potwierdzić jako pewniaki, bo niektóre z ataków spowodowane były syndromem odstawienia lub złośliwą plotką. Przy pomocy jednej ze znajomych, której serdecznie dziękuję, przypomniałam sobie o jednej postaci fikcyjnej, którą mogę zanalizować dogłębnie i nie mieć wrażenia, że analizuję siebie. Mowa o Promieniu (Zwycięskim Promieniu Świtu, gosh, biedny chłopak!) z Kronik Drugiego Kręgu Ewy Białołęckiej. 

 Winietka z wyżej wspomnianym oraz jego hajgońską panterą Miętówką.

Żeby bliżej przyjrzeć się Promieniowi, należy przybliżyć też dzieło, w jakim się ten bohater znajduje. Kroniki Drugiego Kręgu wyrosły z kilku opowiadań stworzonych w latach 90-tych, czyli wtedy, gdy fantastyka polska właściwie raczkowała, opierając się na wspaniałych historiach nadchodzących z nieco mniej zgniłego Zachodu po roku ’89. Zbiorek pod tytułem Tkacz Iluzji przyniósł autorce dwie prestiżowe nagrody (Sfinksa i Zajdla) oraz tytuł Pierwszej Damy Polskiej Fantastyki (IMO nieco na wyrost, ale rzecz jest oczywiście dyskusyjna). Pomysł był genialny w swojej prostocie – świat Białołęckiej jest pełen magów odmalowanych w zupełnie innych barwach niż dotychczas, podchodzących raczej pod mutacje genetyczne aniżeli bezmyślne wkuwanie zaklęć i machanie różdżką czy kosturem, a im większy tak zwany talent, tym większe cierpienie, bowiem jak nam wszystkim wiadomo, w świecie nawet wymyślonym, nie ma nic za darmo. Na początku spotykamy Kamyka, chłopca kilkunastoletniego, obdarzonego umiejętnością upiększania świata, czyli tkania iluzji. Jego największym marzeniem jest przywdzianie błękitnej szarfy, symbolu magicznej profesji. Jest tylko jedno ale. Kamyk jest głuchoniemy. To jedna z wielu niedoskonałości, które przyszło zapłacić bohaterom Białołęckiej za bycie wyjątkowymi. Defekt Kamyka nie jest zresztą jedynym – do kompletu mamy Nocnego Śpiewaka, który pełnił rolę atrakcji w objazdowym freak show, albinoskę Jagodę, Myszkę, który cierpi z powodu zatrzymania wzrostu, i oprócz garstki mniej zdolnych, ale za to zdrowych chłopców, mamy też Promienia.

Jako że książki Białołęckiej z pewnych przyczyn przemawiają bardziej do nastolatków niż osób dorosłych (mając lat 16, zaczytywałam się nimi, teraz patrzę już bardziej krytycznie, choć nadal z pewną sympatią) muszę wyznać, że moje nastoletnie jestestwo nie do końca zrozumiało problemy Promienia. O Promieniu wiemy sporo – pochodzi z książęcego rodu, był nawet kandydatem do ręki cesarzówny, ma olbrzymie daddy issues, poglądy na sprawy religii raczej agnostyczne, lubi koty, jego moc (Promień należy do Iskier, czyli magów władających ogniem) jest gigantyczna (jak twierdzi jeden z jego kolegów, byłby w stanie zagotować jezioro i nawet by się nie spocił) a jednak nie umiałam znaleźć w nim nic, co równoważyłoby się z jego potęgą. Ataki drgawkowe (tzw. grand mal, chociaż mój doktor zjadłby mnie za to określenie, bo tak się już dziś nie mówi, a jednak fascynuje mnie pierwotna nazwa ataków toniczno-klonicznych, bo po francusku oznacza „wielkie zło”) Promieniowi zdarzają się rzadko – albo przy wyczerpaniu (zaraz podsunę stosowny cytacik) albo przy uderzeniu w głowę, co jest typowe dla epileptyków. Jednak ważność ataków Promienia ginie jakoś w mnogości zdarzeń (nieco pogłębiona zostaje w następnych tomach Kronik, których niestety przy sobie nie mam) tak jak tu:


W chwilę później rozpętało się coś w rodzaju miniaturowego cyklonu. Zwycięski Promień Świtu zachłysnął się powietrzem i usiłował zerwać z krzesła, jednak czy to z powodu szoku, czy skurczonej pozycji [Promień brał udział w tzw. „godzinie chwały”, czyli prezentacji magicznych umiejętności, a jego ambicja nie ustępuje rozmiarem Kilimandżaro – przyp. mój] zleciał na podłogę, uderzając w nią głową. Leżał w dziwnej opzycji, w nieskoordynowany sposób poruszając rękoma. Wystraszony Kowal [nauczyciel] usiłował podnieść chłopca, jednocześnie przytrzymując mu głowę.

- Naznaczeni błękitem, t. 2, s. 252


Zaraz potem Promień podrywa się i dostaje ataku szału. Poza brakiem oszołomienia (serio, człowiek nie jest w stanie słowa wypowiedzieć, a co dopiero się zerwać do pionu) który wydaje mi się  bardzo dziwny, oraz poczucia bezradności i słabości (nie lubimy, nie, nie i nie) znaczące wydaje mi się, że Promień nie wspomina ani słowem o dziwacznym incydencie. To już wydaje mi się typowe, bo po ataku tak bywa, czuje się mieszankę wstydu, poczucia winy i własnej bezsilności, więc po prostu się milczy. Czytając dalej, coraz bardziej utożsamiałam się z Promieniem, który ma wyraźne wahania nastrojów i przeskakuje od reakcji niemal histerycznych, poprzez agresywne i niemal miłe. Bo w epilepsji nie jest najgorszy moment drgawkowy, który zazwyczaj przechodzi po kilku minutach. Najgorsze jest po. Po i między ma się nieustannego kaca moralnego, naskakuje na ludzi, którzy chcieliby pomóc, a nie mogą, ma się stany depresyjne i wyrzuty sumienia i w ogóle, nastrój raczej do rzyci. Pod tym względem Promień napisany jest świetnie (chociaż pewności nie mam, czy te huśtawki emocjonalne to zasługa epilepsji, czy tylko zamierzonego charakterku Promienia). I strasznie, okropnie, przeraźliwie zabolał mnie fragment, w którym chłopcy zastanawiają się nad brakiem ułomności przyjaciela, bo to tylko potwierdza moją tezę choroby niewidzialnej, którą chowa się w najgłębszym zakamarku siebie, nie pozwalając dotrzeć tam nawet najbliższym osobom.

A tak w ogóle, to część dalsza będzie, najpewniej w poniedziałek, bo muszę jeszcze poględzić o Joy Division i o komiksie Davida B pod najzajebistszym tytułem świata, tj. o Rycerzach Świętego Wita. I o kadukach też i o chorobie sejmowej i o pławieniu nie-koniecznie-czarownic w samo południe.

(Się rozgadałam. Wybaczcie.)

czwartek, 12 czerwca 2014

Tłumaczenie: Ken Liu, "Papierowa menażeria"

Zdecydowałam się tłumaczyć opowiadania doceniane, przede wszystkim doceniane przez komisję Hugo Award, która wydaje mi się solidną marką literatury fantastycznej. Dzisiaj przedstawiam tłumaczenie dłuższe, tekstu, który wygrał Hugo, Nebulę i World Fantasy Award w 2012, stając się jednocześnie pierwszym opowiadaniem w historii, które zgarnęło wszystkie nagrody w puli.

Oryginał tu.



Papierowa menażeria


W jednym z moich najwcześniejszych wspomnień płaczę. Nie dawałem się uspokoić, nieważne czego próbowali Mama i Tata.

Tata poddał się i wyszedł z sypialni, ale Mama zabrała mnie do kuchni i usadziła przy śniadaniowym stole.

- Kan, kan – powiedziała, sięgając po papier do pakowania prezentów, leżący na lodówce. Przez lata Mama ostrożnie przecinała papier kryjący podarunki i układała je na lodówce w gruby stosik.

Położyła arkusz na stole, białą stroną do dołu i zaczęła go składać. Przestałem płakać i przyglądałem się jej, zaciekawiony.

Odwróciła papier i złożyła go jeszcze raz. Zakładała, zginała, rozkładała, kształtowała do momentu, gdy papier zniknął w jej zamkniętych dłoniach. Wówczas podniosła pozaginany papier do ust i dmuchnęła w niego, jak w balonik.

- Kan – powtórzyła. – Laohu. – Zbliżyła ręce do blatu i pozwoliła mu wyjść.

Na stole stał niewielki papierowy tygrys, wielkości dwóch pięści. Futro tygrysa było białe, drukowane w czerwone cukrowe laseczki i zielone choinki.

Sięgnąłem po dzieło Mamy. Tygrys machnął ogonem i zapolował na  moje palce. – Rrrawrr-sa – warknął. Dźwięk przypominał trochę mruczenie kota, a trochę szelest stron gazet.

Roześmiałem się, oczarowany i pogłaskałem go wskazującym palcem. Tygrys zadrżał pod moim dotykiem, mrucząc.

- Zhe jiao zhezhi – oświadczyła Mama – To sztuka origami.

Wtedy jeszcze nie miałem o tym pojęcia, ale wytwory mojej Mamy były wyjątkowe. Dmuchała w nie, dzieląc się swym własnym oddechem i poruszając je własnym życiem. Taka była jej magia.

*

Tatuś wybrał Mamę z katalogu.

Któregoś razu, kiedy byłem w liceum, zapytałem Tatę o szczegóły. Próbował wtedy sprawić, żebym znów zaczął rozmawiać z Mamą.

Zdecydował się na próbną usługę wiosną 1973 roku. Przerzucał nieuważnie kartki, nie poświęcając żadnej ze stron więcej niż kilku sekund, dopóki nie zobaczył zdjęcia Mamy.

 Nigdy nie widziałem wspominanego zdjęcia. Tata opisał je: Mama siedziała na krześle, zwrócona do aparatu, ubrana w obcisły cheongsam z zielonego jedwabiu. Patrzyła prosto w obiektyw, więc jej długie czarne włosy spływały dekoracyjnie na piersi i ramiona. Miała spojrzenie spokojnego dziecka.

- To była ostatnia strona katalogu, jaką obejrzałem – opowiadał.

Katalog twierdził że miała osiemnaście lat, uwielbiała tańczyć i dobrze mówiła po angielsku, ponieważ pochodziła z Hong Kongu. Nic z tego nie okazało się prawdą.

Napisał do niej, a firma przekazywała wiadomości zarówno od niego, jak i od niej. W końcu poleciał do Hong Kongu ją zobaczyć.

Ludzie z firmy odpisywali za nią. Nie znała żadnych angielskich słów poza „hello” i „goodbye”.

Jaką kobietę umieszcza się w katalogu, żeby ją kupiono? Jako licealista wiedziałem wszystko o wszystkim. Wzgarda smakowała słodko, jak wino.

Zamiast wtargnąć do biura i zażądać zwrotu pieniędzy, zapłacił kelnerce w hotelowej restauracji, żeby pełniła funkcję tłumacza.

- Patrzyła na mnie, na wpół przerażona, na wpół pełna nadziei, kiedy mówiłem. A kiedy tamta dziewczyna zaczęła tłumaczyć moje słowa, zobaczyłem jej nieśmiały uśmiech.

Wrócił do Connecticut i zaczął załatwiać dokumenty, które pozwoliłyby jej na przylot. Urodziłem się rok później, w Roku Tygrysa.

*

Na moją prośbę Mama stworzyła kozę, jelenia i wodnego bawoła z kolorowego papieru. Biegały po całym salonie podczas gdy Laohu ścigał je, pomrukując. Kiedy je łapał, przyciskał twardo do ziemi, aż uchodziło z nich powietrze i leżały płasko, jak zwyczajne papierowe figurki. Wtedy znów musiałem je nadmuchać, żeby przywrócić je do życia i pozwolić im na dalszą ucieczkę.

Czasami zwierzaki pakowały się w kłopoty. Pewnego razu, podczas kolacji,  bawół wskoczył w miseczkę sosu sojowego (chcąc się zanurzyć, jak prawdziwy wodny bawół). Szybko go wyciągnąłem, ale zdążył nasiąknąć ciemnym sosem aż do brzucha. Rozmiękłe nogi nie utrzymały go długo i upadł na blat. Wysuszyłem go na słońcu, ale od tamtej pory kopyta miał krzywe i biegając, zaczął utykać. W końcu Mama owinęła jego nogi saranem i mógł brodzić do woli, ku swemu zadowoleniu (chociaż omijał sos sojowy z daleka).

Z kolei Laohu lubił polować na wróble kiedy bawiłem się z nim w ogrodzie. Ale któregoś dnia wróbel, zapędzony w kozi róg, zaatakował, rozrywając mu ucho. Skomlał i trząsł się kiedy go trzymałem, pozwalając Mamie posklejać jego ucho przezroczystą taśmą. Potem unikał już ptaków.

Wkrótce potem zobaczyłem w telewizji program dokumentalny o rekinach i poprosiłem Mamę o podobnego. Zrobiła mi rekina, ale tylko podskakiwał nieszczęśliwie na stole. Napełniłem kuchenny zlew i wrzuciłem go do wody. Pływał uradowany w koło, jednak po dłuższej chwili stał się przemoczony i miękki i powoli opadał na dno, rozprostowując się. Próbowałem go uratować, ale wszystko, co po nim zostało to kawałek mokrego papieru.

 Laohu przycupnął na brzegu zlewu z łbem opartym na przednich łapach. Położył po sobie uszy i wydał niski pomruk, od którego poczułem się winny.

Mama zrobiła nowego rekina, tym razem ze srebrnej folii. Drugi rekin mieszkał szczęśliwie w dużej kuli, dzieląc ją ze złotą rybką. Laohu i ja lubiliśmy siadać przed akwarium żeby obserwować rekina z folii spożywczej goniącego złotą rybkę. Laohu przybliżał mordkę do szkła naprzeciw mnie, tak, że widziałem jego oczy, powiększone do rozmiaru spodków, patrzącego na mnie poprzez akwarium.

*

Gdy skończyłem dziesięć lat, przeprowadziliśmy się do domu po drugiej stronie miasta. Dwie z nowych sąsiadek przyszły, aby nas powitać. Tata zaproponował im drinki, po czym przeprosił, że musi je opuścić – wybierał się do oczyszczalni ścieków, wyjaśnić sprawę rachunków byłego właściciela. – Czujcie się jak u siebie. Moja żona nie mówi prawie po angielsku, więc nie myślcie, że jest nieuprzejma, nie zabawiając was rozmową.

Kiedy czytałem w jadalni, Mama rozpakowywała kuchenne rzeczy. Sąsiadki rozmawiały w salonie, nie starając się być specjalnie cicho.

- Wygląda na całkiem normalnego faceta. Dlaczego sobie to zrobił?

- Nigdy nie lubiłam podobnych mieszanek. Ten dzieciak wygląda jak niedorobiony. Skośne oczy, biała skóra. Mały potworek.

- Myślisz, że on mówi po angielsku?

Druga kobieta syknęła. Po chwili obie weszły do jadalni.

- Dzień dobry! Jak ci na imię?

- Jack – odpowiedziałem.

- Cóż, nie brzmi wcale po chińsku.

Mama również weszła do jadalni. Uśmiechnęła się w kierunku kobiet. Wszystkie trzy stały, formując trójkąt dookoła mnie, uśmiechając się i kiwając głowami, nie mówiąc nic dopóki Tata nie wrócił do domu.

*

Mark, jeden z chłopców z sąsiedztwa, wpadł do mnie ze swoimi zabawkami z Gwiezdnych Wojen. Miecz Obi-Wana Kenobiego podświetlał się, figurka miała ruchome ręce i mówiła sztucznym głosem „Użyj Mocy!” Moim zdaniem wcale nie przypominała Obi-Wana.

Wspólnie obejrzeliśmy takie samo przedstawienie pięć razy z rzędu. – Potrafi coś jeszcze? – zapytałem.
Mark wydawał się być rozdrażniony moim pytaniem – Popatrz na szczegóły – rzekł dumnie.

Popatrzyłem na szczegóły. Nie do końca wiedziałem, co powiedzieć.

Moja reakcja rozczarowała Marka. – Pokaż mi swoje zabawki.

Nie miałem ich wiele, poza moją papierową menażerią. Przyniosłem Laohu z mojej sypialni. Wtedy był już bardzo zniszczony, połatany wszędzie klejem i taśmą, dowodami wielu napraw moich i Mamy. Już nie był tak śmigły i władczy jak kiedyś. Posadziłem go na stoliku do kawy. Mogłem usłyszeć ożywione kroki reszty zwierzątek pozostałych w hallu, nieśmiało zaglądających do salonu.

- Xiao laohu – oświadczyłem, po czym zamilkłem. Przerzuciłem się na angielski. – Oto tygrys. Laohu zadreptał i zamruczał na widok Marka, obwąchując mu palce.

Mark dostrzegł świąteczny wzór na skórze Laohu. – W ogóle nie wygląda jak tygrys. Mama robi ci zabawki ze śmieci?

Nigdy nie pomyślałem o Laohu jako śmieciu. Ale gdy teraz na niego patrzyłem, faktycznie był tylko kartką poskładanego papieru.

Mark ponownie dotknął głowy Obi-Wana. Miecz świetlny błysnął, poruszył rękoma. “Użyj Mocy!”

 Laohu odwrócił się i skoczył, zrzucając plastikową figurynkę ze stołu. Uderzyła o podłogę i rozpadła się, głowa Obi-Wana potoczyła się pod kanapę. – Rawwww! – Zaśmiał się Laohu. Ja też zacząłem się śmiać.

Mark mocno mnie uderzył. – Kosztowała kupę forsy! Nie można jej nawet znaleźć w sklepach! Na pewno kosztowała więcej, niż twój ojciec zapłacił za twoją matkę!

Zachwiałem się i upadłem na podłogę. Laohu ryknął i skoczył Markowi na twarz.

Mark krzyknął, bardziej ze strachu i z zaskoczenia, niż z bólu. W końcu Laohu był zrobiony tylko z papieru.

Mark chwycił Laohu i jego warkot się urwał, kiedy chłopiec zgniótł go w pięści i przedarł na pół. Z obu fragmentów utoczył kulki i rzucił nimi we mnie. – Masz swoje głupie chińskie śmieci!

Po odejściu Marka spędziłem godziny bezskutecznie próbując posklejać kawałki taśmą, wyprostować papier i z powrotem złożyć Laohu, korzystając ze starych zagięć. Powoli reszta zwierząt wkroczyła do salonu i zebrała się wokół nas, mnie i podartego papieru do pakowania, który niegdyś był Laohu.

*

Moja rywalizacja z Markiem nie skończyła się na jednym incydencie. Mark był popularny w szkole. Nie chciałbym pamiętać o następnych dwóch tygodniach.

Przyszedłem ze szkoły w następny piątek, dwa tygodnie po kłótni. - Xuexiao hao ma? – zapytała Mama. Nie odpowiedziałem i poszedłem do łazienki. Zerknąłem w lustro. W żadnym stopni jej nie przypominam. W żadnym.

Przy kolacji zapytałem Tatę: - Czy ja wyglądam jak kitajec?

Tata odłożył pałeczki. Nawet jeśli nigdy nie opowiedziałem mu, co wydarzyło się w szkole, wydawał się mnie rozumieć. Zamknął oczy i potarł skrzydełka nosa. – Nie, nie wyglądasz.

Mama popatrzyła na Tatę, nic nie rozumiejąc. Potem spojrzała na mnie.

- Sha jiao kitajec?

- Angielski – mruknąłem. – Mów po angielsku.

Spróbowała. – Co stało?

Odsunąłem od siebie miseczkę i pałeczki: wołowinę w pięciu smakach ze smażoną zieloną papryką.

- Powinniśmy jeść amerykańskie jedzenie.

Tata spróbował mnie przekonać:

- Wiele rodzin czasem jada chińszczyznę.

- Nie jesteśmy jak inne rodziny – spojrzałem mu w oczy. Inne rodziny mają przystosowane matki.

Odwrócił wzrok. Położył dłoń na ramieniu Mamy. – Kupię ci książkę kucharską.

Mama zwróciła się w moim kierunku. - Bu haochi?

- Po angielsku – powtórzyłem, podnosząc głos. – Mów po angielsku.

Mama wyciągnęła rękę i dotknęła mojego czoła, sprawdzając temperaturę. - Fashao la?
Odepchnąłem jej dłoń. – Jestem zdrowy! Mów po angielsku! – wrzasnąłem.
- Mów do niego po angielsku – poprosił Mamę Tata. – Wiedziałaś, że to się kiedyś zmieni. Czego się spodziewałaś?
Mama opuściła ręce. Siedziała, wodząc oczami od Taty do mnie i z powrotem. Spróbowała przemówić, zabrakło jej słów, znów spróbowała i ponownie zaniemówiła.
- Musisz – naciskał Tata. – Byłem dla ciebie zbyt pobłażliwy. Jack musi się dostosować.
Mama spojrzała na niego. – Kiedy mówię “love”, czuję tu – wskazała swe usta. – Kiedy mówię „ai”, czuję tu. – Przyłożyła dłonie do serca.
Tata pokręcił głową. – Jesteś w Ameryce.
Mama zgarbiła się na krześle, wyglądając jak bawół wodny, którego upolował Laohu, wysysając z niego całe życie.
- I chcę prawdziwe zabawki.

*

Tata kupił mi cały zestaw figurek z Gwiezdnych Wojen. Oddałem Obi-Wana Markowi.

Spakowałem papierową menażerię w pudełko po butach i schowałem je pod łóżkiem.

Następnego ranka zwierzątka pouciekały i zajęły swoje dawne ulubione miejsca w moim pokoju. Wyłapałem wszystkie i znów upchnąłem je w pudełku, zaklejając przykrywkę taśmą. Ale zwierzaki robiły tyle hałasu w pudle, że w końcu przeniosłem je w kąt na strychu, najdalej od mojego pokoju jak to tylko możliwe.

Jeśli Mama odzywała się do mnie po chińsku, ignorowałem ją. Po jakimś czasie próbowała używać angielskiego. Ale jej akcent i łamane zdania zawstydzały mnie. Starałem się ją poprawiać. Nareszcie przestała w ogóle odzywać się w mojej obecności.
Mama zaczęła pokazywać mi na migi, czego ode mnie oczekuje. Usiłowała przytulać mnie podobnie jak amerykańskie matki zaobserwowane w telewizji. Uważałem jej gesty za przesadzone, niepewne, żałosne, nienaturalne. Widziała, że mnie to irytuje i przestała.
- Nie powinieneś tak traktować matki – ofuknął mnie Tata. Ale nie patrzył mi w oczy, kiedy to mówił. Głęboko w środku musiał zdać sobie sprawę, że popełnił błąd, żeniąc się z wieśniaczką z Chin i starając się przyzwyczaić ją do przedmieść Connecticut.
Mama nauczyła się gotować po amerykańsku. Ja grałem w gry video i uczyłem się francuskiego.
Raz na jakiś czas widywałem ją za kuchennym stołem, wpatrującą się w białą stronę ozdobnego papieru. Potem na mojej szafce nocnej pojawiał się nowy zwierzak i próbował się do mnie przymilać. Chwytałem je, przyduszałem, aż wyparowywało z nich całe powietrze i wpychałem do pudełka stojącego na strychu.
Ostatecznie Mama przestała składać zwierzęta kiedy byłem w liceum. W tamtym czasie jej angielski znacznie się poprawił, ale byłem wówczas w wieku, kiedy nie byłem zainteresowany jej słowami, nieważne w jakim mówiła języku.
Czasami, kiedy przychodziłem do domu i widziałem jej drobną postać krzątającą się po kuchni, śpiewającą stare chińskie piosenki, było mi trudno uwierzyć, że mogła mnie urodzić. Nie mieliśmy nic wspólnego. Równie dobrze mogła pochodzić z księżyca. Biegłem wtedy do swojego pokoju, gdzie mogłem kontynuować amerykańską pogoń za szczęściem.
*
Tata i ja staliśmy po obu stronach maminego łóżka w szpitalu. Nie miała nawet czterdziestki, ale wyglądała na dużo starszą.
Przez całe lata nie pozwalała wysłać się do lekarza, twierdząc, że ból jaki odczuwa, to nic wielkiego. Kiedy wreszcie zabrała ją karetka, rak rozwinął się za bardzo, żeby można go było operować.
Myślami nie byłem w szpitalnej sali. Trwał środek naboru do kampusów i byłem bardziej skupiony na życiorysach, listach, i starannie przygotowywanych rozmowach wstępnych. Nauczyłem się jak kłamać rekruterom, tak, żeby to mnie wybrali. Wiedziałem, oczywiście, że to okropne myśleć o tym, kiedy moja matka umierała. Ale samo rozumienie nie zmieniło moich myśli.
Była przytomna. Tata trzymał ją za lewą dłoń obiema rękami. Pochylił się, aby pocałować ją w czoło. Wyglądał staro i słabo, aż mnie to zaskoczyło. Zrozumiałem, że wiem równie niewiele o Tacie jak i o Mamie.
Mama uśmiechnęła się do niego.
– W porządku.
Wciąż uśmiechnięta, zwróciła się do mnie.
 – Wiem, że musisz wracać do szkoły.
Jej głos był bardzo cichy i trudny do wychwycenia pośród szumu podłączonej do niej maszynerii.
- Idź. Nie martw się o mnie. To nic takiego. Powodzenia w szkole.
Sięgnąłem do jej dłoni, ponieważ czułem, że powinienem tak zrobić. Ulżyło mi. Zacząłem już myśleć o powrotnym locie, o jaskrawym słońcu Kalifornii.
Wyszeptała coś do Taty. Skinął głową i wyszedł z pokoju.
- Jack, jeśli – przerwał jej atak kaszlu i przez dobrą chwilę nie była w stanie nic powiedzieć – jeśli nie dam rady, nie smuć się i nie przejmuj za bardzo. Skup się na życiu. Tylko zachowaj pudełko ze strychu przy sobie i każdego roku w Qingming wyjmij je i pomyśl o mnie. Nigdy cię nie opuszczę.
Qingming było chińskim świętem zmarłych. Kiedy byłem bardzo mały, w ten dzień Mama pisywała listy do zmarłych rodziców z Chin, opowiadając im o sukcesach ubiegłego roku. Czytała mi list, i jeśli miałem coś do dodania, uzupełniała zapiski. Później składała je w papierowego żurawia i wypuszczała go na wolność, każąc lecieć na zachód. Patrzyliśmy za nim, kiedy żuraw machał szeleszczącymi skrzydłami w długiej drodze przez Pacyfik, aż do Chin, gdzie Mama zostawiła groby swojej rodziny.
Minęło wiele lat nim robiliśmy to razem.
- Nie znam się na chińskim kalendarzu – rzekłem. – Wypoczywaj, Mamo.
- Zatrzymaj pudełko i czasem je otwieraj. Otwieraj je – znów zaczęła kasłać.
- Okej, Mamo – niezdarnie pogłaskałem ją po ramieniu.
- Haizi, mama ai ni – Znowu powstrzymał ją kaszel. W pamięci rozbłysnął mi obraz sprzed lat: Mama mówiąca ai i kładąca ręce na sercu.
- W porządku, Mamo. Już przestań.
Wrócił Tata i powiedziałem, że muszę wyjechać wcześniej na lotnisko, bo nie chcę spóźnić się na samolot.
Umarła, kiedy przelatywaliśmy nad Nevadą.

*

Tata gwałtownie się postarzał, kiedy odeszła Mama. Dom był dla niego za duży i musiał go sprzedać. Moja dziewczyna Susan i ja wybraliśmy się pomóc mu się spakować i posprzątać dom.

Susan znalazła pudełko na strychu. Papierowa menażeria, ukryta w nierozcieńczonej ciemności poddasza przez wiele lat, stała się krucha, a wzory na papierze wyblakły.
- Nigdy nie widziałam takiego origami – zachwyciła się Susan. – Twoja Mama była niesamowitą artystką.
Papierowe zwierzątka się nie ruszały. Prawdopodobnie magia, która je ożywiała umarła wraz z Mamą. A może tylko sobie wyobraziłem, że te figurki kiedyś były żywe. Dziecięca pamięć potrafi być zwodnicza.
*

Był pierwszy kwietniowy weekend, dwa lata po śmierci Mamy. Susan wyjechała w jedną z jej niezliczonych podróży jako konsultant zarządzania, a ja zostałem w domu, leniwie skacząc z jednego kanału telewizyjnego na inny.

Zatrzymałem się na programie o życiu rekinów. Niespodziewanie mój umysł podsunął mi wspomnienie rąk Mamy, składających i rozkładających spożywczą folię, żeby stworzyć z niej mojego rekina, podczas gdy obserwowałem ją z Laohu.
Szelest. Podniosłem się i zobaczyłem kulkę ozdobnego papieru i podartej taśmy na podłodze tuż obok regału z książkami. Wstałem, by ją podnieść i wrzucić do śmieci.
Kulka poruszyła się, rozwinęła i zobaczyłem, że to Laohu, o którym nie myślałem od wieków.
- Rrawrr-sa.
Mama musiała go poskładać po tym, jak się poddałem.
Był mniejszy, niż zapamiętałem. A może to ja wtedy byłem mniejszy.
Susan porozstawiała papierowe zwierzątka w całym mieszkaniu jako dekoracje. Musiała umieścić Laohu w zakurzonym kącie, bo wyglądał niechlujnie.
Usiadłem na podłodze i wyciągnąłem palec. Ogon Laohu zadrżał i zamachał przyjaźnie łapkami. Roześmiałem się, gładząc jego grzbiet. Pod moją ręką, Laohu zamruczał.
- Jak leci, staruszku?
Laohu przestał się bawić. Stanął, wskoczył na moje kolana z kocią gracją i zaczął się rozkładać.
Na moich kolanach leżał pomięty papier do owijania paczek, gładką stroną do góry. Był zapisany drobniutkimi chińskimi znaczkami. Nigdy nie nauczyłem się czytać po chińsku, ale znałem odpowiednik „syna”, który widniał na górze, tam, gdzie należało ich szukać, zapisane niepewnym, dziecięcym pismem Mamy.
Włączyłem komputer i dostałem się do Internetu. Dziś było Qingming.

*

Zabrałem list ze sobą do centrum, do miejsca, gdzie, jak wiedziałem, zatrzymywały się autobusy chińskich wycieczek. Zatrzymywałem każdego turystę, pytając:
- Nin hui du zhongwen ma? Umiesz czytać po chińsku? Tak długo nie używałem tego języka, że nie miałem pewności, czy mnie rozumieją.
Młoda kobieta zgodziła mi się pomóc. Usiedliśmy razem na ławce i czytała mi list na głos. Wrócił do mnie język, który przez lata próbowałem zapomnieć i poczułem, jak słowa wsiąkają we mnie przez skórę i kości, aż dotarły do serca.

*

Synu,
Nie rozmawialiśmy od dawna. Jesteś tak wściekły, kiedy próbuję cię dotknąć, że mnie przerażasz. Myślę, że ból, który czułam przez cały ten czas to coś poważniejszego.
Tak więc zdecydowałam się do ciebie napisać. Zamierzam napisać do ciebie na papierowych zwierzątkach, które robiłam dla ciebie i które tak kiedyś lubiłeś.
Zwierzęta przestaną się poruszać wraz z moim ostatnim oddechem. Ale jeżeli napiszę do ciebie z głębi serca, zostawię w nich cząstkę siebie na papierze, w każdym słowie. Wtedy, jeśli pomyślisz o mnie w Qingming, gdy dusze umarłych wracają na ziemię, ożywisz tą część mnie, którą za sobą zostawiam. Stworzonka, które dla ciebie złożyłam znów zaczną skakać, biegać i polować i może wówczas zobaczysz te słowa.
Ponieważ muszę pisać do ciebie z głębi serca, piszę do ciebie w moim języku.
Przez te wszystkie lata nie opowiedziałam ci o swoim życiu. Kiedy byłeś chłopcem, myślałam, że opowiem ci tę historię gdy trochę podrośniesz, abyś zrozumiał. Ale taka szansa nigdy nie nadeszła.
Urodziłam się w 1957 roku, w wiosce Sigulu, w prowincji Hebei. Twoi dziadkowie z obu stron pochodzili z biednych i nielicznych rodzin. Zaledwie kilka lat po moim urodzeniu, Chiny nawiedził Wielki Głód, zabijając trzydzieści milionów ludzi. Moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa to obudzenie się, by zobaczyć jak moja matka je ziemię, by mogła wypełnić swój żołądek, zostawiając mi ostatnią garstkę mąki.
Później życie się poukładało. Sigulu jest słynne ze sztuki składania papieru zhezhi, a moja matka przekazała ją mnie, ucząc, jak ożywiać papierowe zwierzątka. W życiu wioski była to praktyczna magia. Składaliśmy papierowe ptaki, by przeganiały z pól pasikoniki i papierowe tygrysy, żeby odgonić myszy. Na chiński Nowy Rok wraz z przyjaciółmi robiłam czerwone smoki. Nigdy nie zapomnę widoku małych smoczków przecinających niebo nad naszymi głowami, pociągających za sznurki petard, by odstraszyć złe wspomnienia z przeszłego roku. Spodobałoby ci się.
 W 1966 nadeszła Kulturowa Rewolucja. Sąsiad powstał przeciwko sąsiadowi, a brat przeciw bratu. Ktoś przypomniał sobie, że brat mojej matki, mój wuj wyjechał w 1946 do Hong Kongu i został kupcem. Mając krewnego w Hong Kongu staliśmy się szpiegami i wrogami ludu i musieliśmy stawić temu czoło. Twoja biedna babcia nie zniosła szykanowania i rzuciła się w głąb studni. Wkrótce kilku chłopaków z muszkietami wyciągnęło z domu twojego dziadka i zaprowadzili go do lasu, skąd nigdy nie wrócił.
Zostałam ja, dziesięcioletnia sierota. Jedynym krewnym, jaki mi pozostał, był wuj w Hong Kongu. Którejś nocy wymknęłam się i dostałam do pociągu mknącego na południe.
Kilka dni później, w dolnej prowincji Guangdong jacyś mężczyźni złapali mnie na kradzieży jedzenia z pola. Kiedy usłyszeli, że próbuję dostać się do Hong Kongu, wybuchnęli śmiechem.
- To twój szczęśliwy dzień. Nasz ładunek to dziewczynki do Hong Kongu.
Schowali mnie na dnie ciężarówki z innymi dziewczętami i przemycili przez granicę.
Zabrano nas do piwnicy i kazano stać i wyglądać zdrowo i inteligentnie dla klientów. Rodziny wręczały mężczyznom należność i przybywały nas obejrzeć i wybrać dziewczyny do „adopcji”.
Mnie wybrała rodzina Chin, abym opiekowała się ich synkami. Wstawałam co rano i przygotowywałam śniadanie. Karmiłam i kąpałam chłopców. Robiłam zakupy, pranie i zamiatałam podłogi. Spełniałam wszystkie zachcianki dzieci. Na noc zamykali mnie w szafie w kuchni. Jeśli się guzdrałam lub popełniłam błąd, bili mnie. Jeśli chłopcy byli niegrzeczni, bili mnie. Jeśli przyłapali mnie na nauce angielskiego, bili mnie.
- Dlaczego chcesz się nauczyć angielskiego? – przesłuchiwał mnie pan Chin. – Chcesz iść na policję? Powiemy policji, że jesteś emigrantką z kontynentu. Będą zachwyceni, mogąc cię wsadzić za kratki.
Przeżyłam tak sześć lat. Któregoś dnia stara kobieta, która sprzedawała mi ryby na rynku, odciągnęła mnie na stronę.
- Znam takie jak ty. Ile masz lat, szesnaście? Któregoś dnia twój właściciel nachleje się, wpadniesz mu w oko, schwyta cię i już go nie powstrzymasz. Żona się dowie i dopiero będzie piekło. Musisz się wyrwać. Znam kogoś, kto może pomóc.
Opowiedziała mi o Amerykanach, którzy pragną egzotycznych żon. Jeśli umiem gotować, sprzątać i dbać o mojego amerykańskiego męża, zapewni mi dobre życie. To była moja jedyna szansa. I tak oto dostałam się do katalogu pełnego kłamstw i spotkałam twojego ojca. Nie jest to szczególnie romantyczna historia, ale jest moja.
Na przedmieściach Connecticut byłam samotna. Twój ojciec był czuły i miły w stosunku do mnie i jestem mu bardzo wdzięczna. Ale nikt mnie nie rozumiał, a ja nie rozumiałam nic.
I wtedy urodziłeś się ty! Byłam tak szczęśliwa, kiedy spojrzałam na twoją twarzyczkę i zobaczyłam cień mojej matki, mego ojca i mój własny. Straciłam całą rodzinę, wszystkich w Sigulu, wszystko, co znałam i kochałam. Ale byłeś ty i twoja twarz była dowodem, że oni byli prawdą. Nie wymyśliłam ich sobie.
Nareszcie miałam kogoś, z kim mogłam rozmawiać. Nauczyłabym cię swojego języka i razem odtworzylibyśmy wszystko, co kochałam i utraciłam. Kiedy wypowiedziałeś swoje pierwsze słowa dla mnie, z akcentem moim i mojej matki, długo płakałam. Kiedy złożyłam ci twoje pierwsze zwierzątka zhezhi i roześmiałeś się, poczułam, że zmartwienia zniknęły ze świata.
Troszkę wyrosłeś i teraz możesz pomagać twemu ojcu i mnie się porozumieć. Teraz czułam się naprawdę jak w domu. W końcu odnalazłam szczęście. Chciałabym, żeby byli ze mną moi rodzice, dla których mogłabym gotować i zapewnić im równie dobry byt. Ale moi rodzice odeszli. Wiesz, co Chińczycy uważają za najtragiczniejsze uczucie na świecie? Kiedy w dziecku rodzi się pragnienie opieki nad rodzicami, tylko po to, żeby zdać sobie sprawę, że nie wrócą.
Synku, wiem, że nie znosisz swoich chińskich oczu, które są także moje. Wiem, że nie lubisz swych chińskich włosów, które masz po mnie. Ale czy jesteś w stanie zrozumieć jak wiele szczęścia mi przyniosłeś? I czy umiesz zrozumieć jak to jest, kiedy przestałeś ze mną rozmawiać i nie pozwalasz mi mówić po chińsku? Poczułam, jakbym straciła wszystko na nowo.
Dlaczego ze mną nie rozmawiasz, synku? Ten ból nie pozwala mi pisać. 

*

Młoda kobieta zwróciła mi list. Nie mogłem się zmusić, żeby spojrzeć jej w twarz.
Ciągle pochylony, poprosiłem o pomoc w znalezieniu znaczka ai na papierze pośród tylu słów Mamy. Przepisywałem znaczek wciąż i wciąż, przeplatając mój charakter pisma z jej słowami.
Kobieta sięgnęła ręką i poklepała mnie po ramieniu. Potem wstała i odeszła, zostawiając mnie sam na sam z matką.
Uważając na zagięcia, z powrotem złożyłem list w Laohu. Kołysałem go w zagięciu łokcia, dopóki nie zaczął mruczeć i ruszyliśmy do domu.