czwartek, 2 października 2014

Tłumaczenie: Neil Gaiman, "Opowieść styczniowa"



Opowieść styczniowa

NEIL PYTA:
„Dlaczego styczeń jest tak niebezpieczny?”
@zyblonius ODPOWIADA:
„Bo odszedł właśnie doświadczony żołnierz i zastąpił go nieopierzony chłopiec, bezradny niczym dziecko we mgle”.
#KeepMoving #JanTale





Bam!

- Zawsze tak jest? – dzieciak wyglądał na zdezorientowanego. Rozglądał się po pokoju, nie mogąc skupić na niczym. To mogło go zabić, jeżeli nie będzie uważał.

Dwunasty poklepał go po ramieniu.

- Skąd. Nie zawsze. Jeżeli będą jakieś kłopoty, nadejdą stamtąd. – Wskazał na drzwi na strych i sufit nad nimi. Drzwi były lekko uchylone, a ciemność łypała zza nich niczym ślepię.

Dzieciak kiwnął głową. Potem znów się odezwał.

- Ile mamy czasu?

- Wspólnego? Może z dziesięć minut.

- W Bazie ciągle pytałem o jedną rzecz, ale nie chcieli mi powiedzieć. Mówili, że sam się przekonam. Kim oni są?

Dwunasty nie odpowiedział. Coś się zmieniło, chociaż można to było przeoczyć, w ciemności strychu ponad ich głowami. Przytknął palec do ust, a potem uniósł broń, nakazując chłopakowi zrobić to samo.

Wypadły na nich ze strychu, szare niby kamień i zielone jak pleśń, z ostrymi zębami i bardzo, bardzo szybkie. Chłopak wciąż męczył się ze spustem, kiedy Dwunasty zaczął strzelać i zdjął je wszystkie, całą piątkę zanim dzieciak zdążył choćby otworzyć ogień.

Zerknął w lewo. Chłopak się trząsł.

- No i widzisz – oświadczył.

- Chyba powinienem zapytać „czym oni są”?

- Kim albo czym. Jeden pies. Są wrogami. Wyślizgują się spoza krawędzi czasu. A teraz, podczas zmiany, zaatakują w pełni swych sił.

Wspólnie zeszli po schodach. Znajdowali się w małym domu na przedmieściach. Kobieta i mężczyzna siedzieli w kuchni przy stole, z butelką szampana. Zdawali się nie zauważać dwóch mężczyzn w mundurach przechodzących przez pokój. Kobieta nalała szampana do kieliszków.

Mundur chłopaka był czysty, w odcieniu granatu, wyraźnie nieznoszony. U paska miał zawieszoną klepsydrę, pełną białego piasku. Mundur Dwunastego wystrzępił się i wypłowiał do koloru błękitu, połatany tam, gdzie go pocięto, rozdarto lub wypalono. Dotarli do kuchennych drzwi i-

Bam!

Znaleźli się na zewnątrz, w jakimś bardzo zimnym lesie.

- PADNIJ! – ryknął Dwunasty.

Ostry przedmiot przemknął nad ich głowami, roztrzaskując się o drzewo za nimi.

Dzieciak szepnął – Myślałem, że mówiłeś, że nie zawsze tak jest.

Dwunasty wzruszył ramionami.

- Skąd oni się biorą?

- Z czasu – wyjaśnił Dwunasty – czają się za sekundami, próbując się uwolnić.

W lesie niedaleko nich coś zrobiło głośne łup, i wysoki świerk zaczął płonąć miedziano-zielonym płomieniem.



- Gdzie są?

- Znowu nad nami. Zazwyczaj są albo nad, albo pod tobą.

Opadły na ziemię jak iskry z fajerwerków, piękne i białe i może trochę niebezpieczne.

Dzieciak zaczynał się przyzwyczajać. Tym razem wystrzelili obaj.

- Uprzedzili cię? – zapytał Dwunasty. Kiedy wylądowali, iskry wyglądały mniej pięknie i dużo bardziej niebezpiecznie.

- Nie bardzo. Powiedzieli mi, że to robota tylko na rok.

Dwunasty przeładował prawie bez zastanowienia. Posiwiał i był pokryty bliznami. Dzieciak wyglądał zbyt młodo, by w ogóle mieć broń. – A powiedzieli, że ten rok wyda ci się życiem?

Chłopak pokręcił głową. Dwunasty przypomniał sobie, kiedy sam był młody, w galowym mundurze bez wypalonych dziur. Czy naprawdę wyglądał kiedyś tak dziecięco? Tak niewinnie?

Poradził sobie z pięcioma ognistymi demonami. Chłopak zdjął pozostałą trójkę.
- A więc to rok walki – zrozumiał chłopak.

- Sekunda po sekundzie – potwierdził Dwunasty.

Bam!

Fale rozmywały się o brzeg plaży. Było gorąco, jak to w styczniu na południowej półkuli. Wciąż jeszcze trwała noc. Na niebie ponad nimi zastygły nieruchomo fajerwerki. Dwunasty sprawdził swoją klepsydrę; zostało zaledwie kilka ziarenek piasku. Jego czas prawie minął.

Przeczesał wzrokiem plażę, fale, skały.

- Nie widzę go – zaniepokoił się.

- Ja widzę – uspokoił go chłopak.

Wskazał i coś powstało z morza, coś niewyobrażalnie olbrzymiego, zwaliste i złowrogie, całe złożone z macek i szponów, ryczące przy wynurzeniu.



Dwunasty zdjął z pleców wyrzutnię rakiet i oparł ją na ramieniu. Wystrzelił i patrzył, jak ogień rozkwita na skórze stworzenia.

- Największy, jakiego widziałem – podsumował. – Może najlepsze zostawiają na sam koniec.

- Hej – zaprotestował dzieciak – dla mnie to dopiero początek.

Wtedy ich zaatakowało, machając i klekocząc szczypcami, strzelając mackami, kłapiąc na próżno szczękami. Pobiegli po piaszczystych wydmach.

Dzieciak był szybszy niż Dwunasty; był młody, ale czasem to daje przewagę. Dwunasty poczuł ból w kolanie i potknął się. Ostatnie ziarenko w klepsydrze poruszyło się, kiedy poczuł, że coś – macka, zdał sobie sprawę – owinęło się wokół jego nogi i upadł.

Spojrzał w górę.

Dzieciak stał na wydmie, ze stopami szeroko rozstawionymi, jak uczą na obozach treningowych, trzymając w dłoniach model miotacza, którego Dwunasty nie znał, bardziej nowoczesny, przemknęło mu przez głowę. Zaczął się żegnać ze światem, kiedy coś ciągnęło go po plaży, szorując jego twarzą po piasku. A potem był tylko tępy huk i macka puściła, a stwór na powrót zanurzył się w wodzie.

Dwunasty opadał w powietrzu, kiedy spadło ostatnie ziarno piasku i zabrała go Północ.

Dwunasty otworzył oczy. Był w miejscu, gdzie odchodzą ubiegłe lata. Czternasta pomogła mu zejść z podium.

- Jak poszło? – zapytała Tysiąc Dziewięćset Czternasta. Miała na sobie białą spódnicę do ziemi i długie, białe rękawiczki.

- Z każdym rokiem coraz bardziej niebezpieczne – odparł Dwa Tysiące Dwunasty.  – Sekundy i stwory za nimi. Ale polubiłem tego dzieciaka. Myślę, że nieźle się sprawi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz