Oryginał tu.
Druga osoba, czas
teraźniejszy
Jeżeli myślisz „Ja oddycham”,
„ja” jest niepotrzebne. Nie istniejesz żaden „ty”, mogący mówić „ja”. Tym, co
nazywamy „ja”, jest jedynie furtka, poruszana między każdym naszym wdechem i
wydechem.
-
Shun Ryu Suzuki
Kiedyś myślałem, że mózg jest
najważniejszym organem ludzkiego ciała, dopóki nie zorientowałem się, kto
podsunął mi tę myśl.
-
Emo Philips
Kiedy wchodzę do biura, doktor S.
opiera się o biurko, rozmawiając poważnie z rodzicami zmarłej dziewczynki. Nie
jest zadowolony, ale gdy podnosi wzrok, uśmiecha się specjalnie dla mnie.
- A oto i ona – mówi, jak
prezenter teleturnieju odsłaniający główną nagrodę. Ludzie siedzący na
krzesłach odwracają się, a doktor Subramaniam posyła mi dyskretne,
pokrzepiające mrugnięcie.
Pierwszy wstaje ojciec, człowiek
o kwadratowej, plamistej twarzy; ma ogromny okrągły brzuch, który nosi przed
sobą jak piłkę do koszykówki. Jak przy poprzednich wizytach, cały się marszczy,
próbując dopasować minę do swoich uczuć. Za to matka zdążyła już płakać; a w
jej twarzy można czytać jak w otwartej księdze: radość, strach, nadzieja, ulga.
Za bardzo to wszystko przeżywa.
-
Och Thereso – odzywa się – Jesteś gotowa
pojechać do domu?
Ich córka miała na imię Therese.
Zmarła z powodu przedawkowania dwa lata temu i od tamtej pory Mitch i Alice
Klass szukając jej odwiedzili ten szpital kilkanaście razy. Rozpaczliwie
pragną, bym została ich córką i w ich głowach już nią jestem.
Ręką wciąż dotykam klamki. - A
mam jakiś wybór? - W papierach mam tylko siedemnaście lat, żadnych kart
kredytowych, pracy, samochodu. Wszystko, co posiadam, to kłąb ciuchów. I jest
jeszcze Roberto, najtęższy sanitariusz
na oddziale, stojący w korytarzu tuż za mną, skutecznie blokujący moje próby
ucieczki.
Matka Theresy wstrzymuje na
chwilę oddech. Jest szczupłą, drobnokościstą kobietą, która wydaje się być
wysoka, dopóki ktoś przy niej nie stanie. Mitch sięga dłonią do jej ramienia,
później opuszcza rękę.
Jak zwykle, kiedy Alice i Mitch
przyjeżdżają do szpitala, czuję się jak wrzucona w środek opery mydlanej, gdzie
nie znam swoich kwestii. Patrzę wprost na doktora S. a jego twarz zastygła w
profesjonalnym uśmiechu. W ciągu ubiegłych lat kilkakrotnie przekonał ich, żeby
pozwolili mi zostać dłużej, ale przestali go słuchać. Są moimi prawnymi opiekunami
i mają Inne Plany. Doktor S. ucieka wzrokiem i pociera sobie nos.
-
Tak jak myślałam – kwituję.
Ojciec się krzywi. Matka wybucha
nową falą płaczu, i płacze przez całą drogę wyjścia z budynku. Doktor
Subraminiam obserwuje nas sprzed głównych drzwi, kiedy odjeżdżamy, ręce ma
wetknięte w kieszenie. Nigdy w życiu nie byłam tak na niego wściekła – nigdy, w
całym moim dwuletnim życiu.
*
Narkotyk nazywa się Zen, albo
Zombie, albo po prostu Z. Dzięki doktorowi S. mam jako-takie pojęcie, jak zabił
Therese.
- Spójrz w lewo – polecił mi
pewnego popołudnia. - A teraz popatrz w prawo. Czy pokój stał się niewyraźny,
kiedy zmieniłaś kierunek patrzenia? - Poczekał, aż powtórzę całą czynność. -
Żadnego rozmazania. Nikt tego nie widzi.
To jedna z tych rzeczy, które kręcą
lekarzy od mózgów. Nie tylko nikt nie jest w stanie zobaczyć zamazania, mózgi w
dodatku kompletnie je wycinają. Prześlizgują się po nim – najpierw lewo, potem
prawo i nic pomiędzy, fałszując nasze poczucie czasu, tak, że nawet tego nie
zauważamy.
Naukowcy wpadli na to, że mózg
wycina różne pierdoły przez cały czas. Podłączali pacjentów pod różne maszyny i
kazali im podnosić jeden z palców, poruszać nim w dowolnym momencie. Za każdym
razem mózg wysyłał sygnał wędrujący do palca do 300 milisekund przed tym,
jak pacjent świadomie zdecydował się nim poruszyć. Doktor S. powiedział, że
można było zobaczyć jak mózg rozgrzewa się tuż przed tym, jak pacjent świadomie
pomyślał: teraz.
To dziwne, ale staje się
dziwniejsze, im dłużej się nad tym myśli. A ja miałam dużo czasu, by o tym
myśleć.
Świadomy umysł – to „ja”, które
myśli „hej, pić mi się chce, sięgnę po szklankę zimnej wody” - o niczym nie
decyduje. Sygnał, żeby wyciągnąć rękę przebył już pół drogi w dół twojego
ramienia zanim nawet zorientujesz się, że jesteś spragniony. Myśl
podąża za myślą. Tak przy okazji, wtrąca mózg, zdecydowałem, że
poruszysz ręką, więc pomyśl o tym, proszę bardzo, dziękuję.
Przerwa między poleceniem trwa
przeważnie maksymalnie do 300 milisekund. Zen rozciąga ją do minut. Do godzin.
Jeśli wpadniecie na kogoś, kto
naćpał się Zenu, nie zauważycie nic wyjątkowego. Mózg tej osoby ciągle
podejmuje decyzje, a ciało wykonuje dane rozkazy. Możecie z nimi rozmawiać, a
oni będą rozmawiać z wami. Możecie opowiadać sobie dowcipy, iść na hamburgery,
odrobić pracę domową, uprawiać seks.
Ale ta osoba nie będzie świadoma.
Jej „ja” nie istnieje. Równie dobrze możecie gadać z komputerem. A już dwoje
ludzi na Zen - „ty” i „ja” - to jak pacynka konwersująca z pacynką.
*
To pokój małej dziewczynki zmieniającej
się w nastolatkę. Półki i parapety wypełniają zwierzątka-maskotki wraz z
płytami chrześcijańskiego rocka, szczotkami do włosów i buteleczkami lakieru do
paznokci. Plakaty z Fun Club przyczepiono do ściany, razem z tablicą
korkową niewidoczną pod wstążkowymi odznaczeniami piłkarskimi i medalami z
gimnastyki sięgającymi drugiej klasy podstawówki. Nad biurkiem wisi plakietka
„Obiecuję...” nakłaniająca chrześcijańską młodzież do podjęcia przedmałżeńskiej
abstynencji. I wszędzie, przypięte i przyklejone do ścian, widać zdjęcia –
Therese na obozie katolickim, Therese na równoważni, Therese obejmująca
ramionami swoich młodych przyjaciół. Każdego ranka mogła otwierać oczy i po
tysiąckroć przypominać sobie kim jest, kim była i kim ma się stać.
Podnoszę wielką, pluszową pandę
zajmującą honorowe miejsce na łóżku. Wygląda na starszą ode mnie, a futerko na
pyszczku prawie zupełnie się wytarło. Guzikowe oczy zwisają na białych nitkach
– były przyszywane więcej niż raz.
Ojciec Therese przynosi żałośnie
małą torbę, zawierającą wszystko, co zabrałam ze szpitala – przybory toaletowe,
kilka zmian ubrań, i pięć książek doktora S. - Stary Tuliś trochę się na ciebie
wyczekał – mówi.
- Miś Przy-Tuliś.
- Tak, Przy-Tuliś! - cieszy go,
że pamiętam. Jakby to cokolwiek znaczyło. - Wiesz, matka odkurzała ten pokój co
tydzień. Nigdy nie wątpiła, że wrócisz.
Ja nigdy tu nie byłam, a ona
już tu nie wróci, ale zmęczyło mnie ciągłe poprawianie zaimków. - Cóż, to miło
z jej strony – odpowiadam.
- Było jej bardzo ciężko.
Wiedziała, że ludzie gadali, pewnie uważali, że to jej wina – nasza wspólna.
Ale martwiło ją tylko to, co mówili o tobie. Nie mogła znieść, że uważają, że
zwariowałaś.
- Oni?
Mruga.
- Kościół.
Ach. Kościół. To pojęcie
niosło ze sobą tyle uczuć i skojarzeń dla Therese, że już dawno temu poddałam
się, próbując je zrozumieć. Kościołem był budynek z czerwonej cegły w Davenport
pod wezwaniem Chrystusa i drobiny kurzu w jasnych prześwitach pomiędzy
potężnymi, szklanymi oknami w kształcie nagrobków. Kościołem był Bóg i Duch
Święty (ale nie Jezus – on miał inne, bardziej osobiste znaczenie). Przede
wszystkim jednak była nim wspólnota, dziesiątki ludzi, którzy znali ją nim
przyszła na świat. Kochali ją, czuwali nad nią i obserwowali każdy jej krok. To
jak posiadanie setki nadopiekuńczych rodziców.
Niemal wybucham śmiechem.
- Zdaniem Kościoła Therese była
wariatką?
Marszczy brwi, nie wiem czy
dlatego, że obraziłam Kościół czy dlatego, że wspomniałam imię jego córki. -
Oczywiście, że nie. Po prostu bardzo nas zmartwiłaś. - Jego głos zachował
trzeźwy ton, którego prawdopodobnie nie mogła znieść jego córka. - Wiesz, że
kościół modlił się za ciebie każdego tygodnia?
- Naprawdę? - Znam Therese na
tyle, aby wiedzieć, że byłaby okropnie zażenowana. To ona się modliła, a nie o
nią.
Ojciec Therese obserwuje moją
twarz w poszukiwaniu rumieńca wstydu, a może kilku łez. Żal za grzechy byłby
pierwszą oznaką spowiedzi. Ciężko mi traktować to wszystko poważnie.
Siadam na łóżku i zapadam się w
materac. To na nic. Podwójne łóżko zajmuje większość miejsca, dookoła zostało
zaledwie kilka stóp przestrzeni. Gdzie ja będę medytować?
- No cóż – przerywa ciszę ojciec
Therese. Głos mu złagodniał. Może myśli, że wygrał. - Pewnie chcesz się
przebrać – mówi.
Kieruje się w stronę drzwi, ale
nie wychodzi. Podchodzę do okna, lecz czuję jego obecność. Czeka. Nareszcie
dziwaczność całej sytuacji sprawia, że się odwracam.
Gapi się w podłogę, dłonią
pociera kark. Być może Therese umiała wyczuć jego nastroje, ale leży to poza
moimi możliwościami.
- Chcemy ci pomóc, Thereso. Ale
jest zbyt wiele rzeczy, których nie rozumiemy. Kto dał ci narkotyki, dlaczego
poszłaś z tym chłopcem, dlaczego miałabyś... - jego dłoń drży w zduszonym
geście, który może być złością albo ledwie frustracją. - To po prostu...
trudne.
- Wiem – odzywam się. - Dla mnie
też.
Zamyka drzwi kiedy wychodzi, a ja
zrzucam pandę na podłogę i z ulgą opadam na wznak. Biedny pan Klass. Chciałby
tylko wiedzieć, czy jego córka upadła z bożej łaski, czy ktoś ją do tego
popchnął.
*
Kiedy chcę trochę
poświrować, moje „ja” myśli o „mnie”
posiadającym „ja”. Jedyną rzeczą bardziej kretyńską od konwersacji pacynek,
jest pacynka gadająca do siebie.
Doktor S. mówi, że nikt nie wie,
czym jest umysł, albo jak działa mózg, albo czym tak naprawdę jest
świadomość. Kiedy byłam w szpitalu, rozmawialiśmy prawie codziennie, a kiedy
zauważył, że interesuję się tymi sprawami – a jak mogłabym się nie
interesować – dał mi parę książek i dyskutowaliśmy o mózgach; jak tworzą
myśli i podejmują decyzje.
- Jak ci to wytłumaczyć... -
zawsze zaczynał. A potem wypróbowywał na mnie metafory z książki, nad którą
właśnie pracował. Moją ulubioną jest ta z Parlamentem, Gońcem i Królową.
- Mózg oczywiście nie jest
całością – zaczął. - Składa się z milionów pulsujących komórek, które dzielą
się na setki receptorów i tak dalej. Istnieją w nim dziesiątki węzłów, a każdy
z nich stara się być głośniejszy od reszty. Przy każdej decyzji umysł wybucha
hałasem, a to powoduje... jak ci to wyjaśnić... Widziałaś kiedyś obrady
brytyjskiego parlamentu na C-SPAN?
Oczywiście, że widziałam, w
szpitalu telewizor stale jest włączony.
- Członkowie Umysłowego
Parlamentu ciągle wrzeszczą związkami chemicznymi i ładunkami elektrycznymi, aż
wszyscy razem drą się unisono. Bum! Mamy „myśl”, mamy „decyzję”. Parlament śle
sygnał do ciała, żeby zatwierdzić decyzję, ale jednocześnie daje znać Gońcowi,
żeby zaniósł nowinę...
- Moment, kim jest goniec?
Doktor macha ręką. - Na razie to
nie jest ważne (dużo później, w innej dyskusji, doktor S. wytłumaczył mi, że
Goniec to nie jednostka, ale kaskada nerwowych reakcji zachodzących w
skroniowej części układu limbicznego, która zazębia mapę nerwową najnowszej
myśli z już istniejącą – do tego czasu wiedziałam, że „mapa nerwowa” to kolejna
przenośnia na kolejny złożony proces i że nigdy nie zbliżę się do sedna tego
wszystkiego. Doktor S. kazał mi się nie martwić, bo nikt nie zbliża się
do sedna wszystkiego.) - Goniec zanosi wiadomość Królowej.
- No dobrze, więc kim jest
Królowa? Świadomością?
- Tak jest! Czystą jaźnią!
Rozpromienił się, że jestem
pojętną uczennicą. Gadki na takie tematy zawsze ożywiały doktora S. jak nic
innego, ale nie zwracał uwagi na sposób, w jaki, leżąc u niego w gabinecie
pozwoliłam mojemu szlafrokowi rozchylić się przy dekolcie. Gdybym tylko umiała
wepchnąć obie półkule mojego mózgu w koronkowy biustonosz...
- Goniec – kontynuuje – zanosi
wiadomość Jej Wysokości, co też Parlament zadecydował. Królowa nie musi
wiedzieć o wszystkich pomniejszych sporach, które miały miejsce po drodze, o
odrzuconych możliwościach. Powinna jedynie wiedzieć, jaki rozkaz wydać
poddanym. I Królowa każe ciału ustosunkować się do podjętej decyzji.
-
Chwileczkę, myślałam, że Parlament zdążył wysłać
sygnał. Powiedział pan, że można zobaczyć mózg rozgrzewający się przed świadomą
myślą.
-
W tym cały dowcip. Królowa ogłasza decyzję i
myśli, że poddani słuchają jej rozkazu, a tymczasem powiedziano im już, co
robić. Sięgają po swoje szklanki z wodą.
*
Schodzę boso do kuchni, ubrana w
spodnie od dresu i koszulkę Therese. T-shirt jest trochę za mały, Therese, mistrzyni
w odchudzaniu się i umartwiaczka na poziomie olimpijskim była ode mnie nieco
drobniejsza. Alice siedzi przy stole, już ubrana, przed nią leży otwarta
książka.
- Pospałaś sobie dzisiaj – mówi
przyjaźnie. Twarz ma umalowaną, włosy ułożone lakierem; każdy na swoim miejscu.
Kubek po kawie stojący obok książki jest pusty. Czekała na mnie od wieków.
Rozglądam się za zegarem i
znajduję go nad drzwiami. Jest zaledwie dziewiąta. W szpitalu wstawałam później
każdego dnia.
- Umieram z głodu – mówię. Jest
tu lodówka, piekarnik, kilkanaście szafek. Nigdy nie robiłam samodzielnie
śniadania. Ani obiadu czy kolacji, jeśli już o tym mowa. Przez całe moje życie
jedzenie wjeżdżało na stołówkowych tacach. - Mam ochotę na jajecznicę.
Alice mruga. - Jajka? Ty nigdy...
- Gwałtownie wstaje. - Oczywiście. Siadaj, Thereso, zaraz ci zrobię.
- Nazywaj mnie „Terry”, dobrze?
Alice zastyga, myśli nad
powiedzeniem czegoś – niemal słyszę szczęk trybików i przekładni w jej głowie –
i nagle kieruje się w stronę szafki, kuca i wyjmuje z niej patelnię teflonową.
Udaje mi się zgadnąć, w której
szafce przechowywane są kubki i częstuję się resztkami kawy z dzbanka. - Nie
musisz iść do pracy? - pytam. Alice pracuje w firmie zaopatrzeniowej związanej
z restauracjami. Therese nigdy nie wdawała się w szczegóły, jeśli chodziło o
ten temat.
- Wzięłam urlop – wyjaśnia mi.
Rozbija jajko o krawędź patelni, potem miękko potrząsa skorupkami, wytrząsając
z nich żółtko, które plaska o patelnię, by następnie włożyć jedną połówkę
skorupki w drugą. A wszystko to jedną ręką.
- Dlaczego?
Uśmiecha się z przymusem. - Nie
mogliśmy cię tak po prostu zostawić po powrocie do domu. Pomyślałam, że przyda
nam się trochę wspólnego czasu. Podczas okresu oswajania.
- To kiedy mam spotkanie u tego
terapeuty? Jakmutam?
Mój kat.
- To kobieta. Doktor Mehldau
przyjmuje w Baltimore, więc zawieziemy cię tam jutro. - Oto ich wielki plan.
Doktorowi Subraminiamowi nie udało się przywrócić Therese, więc gnają do
kogokolwiek, kto twierdzi, że potrafi. - Odnosiła wielkie sukcesy, jeśli chodzi
o ludzi w twojej sytuacji. To jej książka. - Kiwa głową w kierunku stołu.
- I co z tego? Doktor Subraminiam
pisze następną. - Sięgam po książkę. Droga do domu: Znajdowanie zagubionych
w Zen. - Co jeśli się na to nie piszę?
Nie odzywa się, mieszając
jajecznicę. Za cztery miesiące skończę osiemnaście lat. Doktor S. powiedział,
że trudniej im będzie mnie wtedy kontrolować. Cały czas słyszę tykający zegar w
mojej głowie, ale jest wystarczająco głośny, by odliczanie dotarło też do Alice
i Mitcha.
- Pozwólmy na początek spróbować
doktor Mehldau.
- Na początek? A co potem? - Nie
odpowiada. Przed oczami błyska mi scena ze mną przywiązaną do łóżka i księdzem
wykonującym znak krzyża nad moim skręcającym się ciałem. To fantazja, nie
wspomnienie Therese – potrafię je odróżnić. Poza tym, gdyby to już przytrafiło
się Therese, z pewnością nie byłoby tam księdza.
- Okay – próbuję. - A co, jeśli
ucieknę?
- Jeśli zmienisz się w rybkę –
mówi lekko – ja zostanę rybakiem i znajdę cię w morzu.
- Co? - Zaczynam się śmiać. Nigdy
nie słyszałam Alice mówiącej coś poza prostymi, okrągłymi zdaniami.
Uśmiech Alice jest smutny. - Nie
pamiętasz?
- Aaa, taaak. - Pamięć zaskakuje.
- Uciekający króliczek. Podobało jej się?
*
Książka doktora S. mówi o mnie.
No dobra, o wszystkich, którzy przegięli z Zenem, ale jest nas tylko kilka
tysięcy. Z. nie jest oszałamiająco popularny, ani w USA, ani gdziekolwiek
indziej. To nie halucynogen, nie wywołuje euforii ani depresji. Nie działasz na
spidzie, nie odpływasz, właściwie to nawet nie jesteś na haju w normalny
sposób. Trudno dostrzec jego atrakcyjność. Szczerze mówiąc, sama mam z tym
problem.
Doktor S. mówi, że rolą
większości narkotyków nie jest to, żeby lepiej się poczuć, ale to, żeby
zupełnie wyłączyć uczucia. Chodzi o odrętwienie, o ucieczkę. A Zen jest jak
ozdobna pułapka spod ręki projektanta. Zen obezwładnia Gońca, zamyka go w
pokoju, uniemożliwiając dostarczanie wiadomości Królowej. Mapa nerwowa nie jest
aktualizowana, więc Królowa nie słyszy, o czym decyduje Parlament. Nie mając dekretów
do wywrzaskiwania, pogrąża się w ciszy. To owej ciszy pragną ludzie tacy jak
Therese.
Ale prawdziwy szał – jeśli już
mówimy o ludziach pokroju Therese – zaczyna się przy przedawkowaniu. Wystarczy
połknąć za dużo Zena i Goniec zostanie w swoim pokoju przez długie tygodnie. A
kiedy się w końcu wydostanie, nie pamięta drogi do pałacu Królowej. Cały proces
uaktualniania jaźni, który trwał od wieków, nagle się wykoleja. Nie można
odnaleźć milczącej Królowej.
Goniec, biedny gość, robi jedyną
rzecz, do której jest zdolny. Gna przed siebie i przekazuje odezwy pierwszej
dziewczynie, jaką napotka na swej drodze.
Królowa jest martwa. Niech żyje
Królowa.
*
- Witaj, Terry. Jestem doktor
Mehldau. - Okazuje się być przysadzistą kobietą z przyjazną, okrągłą twarzą i
krótkimi, ciemnymi włosami przetykanymi siwizną. Wyciąga do mnie dłoń. Palce ma
chłodne i szczupłe.
- Nazwała mnie pani Terry.
- Uprzedzono mnie, że wolisz,
żeby tak się do ciebie zwracać. A może wolisz jakąś inną formę?
- Nie... po prostu spodziewałam się,
że pani też będzie powtarzała w kółko „Therese” i „Therese”.
Śmieje się i siada na krześle
obitym czerwoną skórą, które wygląda na miękkie i zarazem solidne. - To nie
bardzo by pomogło, prawda? Nie mogę cię do niczego zmusić, Terry.
- A więc mogę sobie iść.
- Nie zatrzymam cię. Ale będę
musiała dać znać twoim rodzicom, jak sobie radzimy.
Moim rodzicom.
Wzrusza ramionami. - Taka praca.
Więc może usiądziesz i porozmawiamy, dlaczego tu jesteś.
Krzesło naprzeciw niej jest obite
materiałem, nie skórą, ale i tak wygląda przytulniej niż cokolwiek w gabinecie
doktora Subraminiama. Cały gabinet jest milszy niż biuro doktora S. Ściany w
kolorze żonkili z białym wykończeniem, duże okna lśniące zza śnieżnobiałych
rolet, obrazy w ciepłych odcieniach.
Nie siadam.
- Pani zadaniem jest zmienić mnie
w córkę Mitcha i Alice. Nigdy się na to nie zgodzę. Więc całe to gadanie to
bzdura.
- Terry, nikt nie może cię
zmienić w kogoś, kim nie jesteś.
- No to skończyłyśmy. -
Przechodzę przez pokój, choć tak naprawdę raczej przypomina to spacer i chwytam
afrykańską figurkę z regału. Na półkach stoi wystarczająco dużo książek, żeby
wyglądało to profesjonalnie, ale zostawiono wiele wolnych miejsc na dekoracje
ze świeczek, japońskich wachlarzy i dyplomów upamiętniających nagrody i osiągnięcia.
Półki doktora S. były wypełnione książkami, przywalonymi książkami i podpartymi
książkami. Regały doktor Mehldau mają sprzedawać ją samą.
- To kim pani jest, psychiatrą,
psychologiem czy kim? - W szpitalu miałam do czynienia ze wszystkimi. Psychiatrzy
są lekarzami jak doktor S. mogą wypisywać recepty. Jeszcze nie rozpracowałam, w
czym pomagają psycholodzy.
- Ani tym, ani tym. - mówi. -
Jestem doradcą.
- To skąd ten „doktor”?
- Z wykształcenia. - Jej głos się
nie zmienił, ale mam wrażenie, że pytanie ją rozdrażniło. Dziwnie mnie to
cieszy.
- Okay, doktor Doradco, w czym
będzie mi pani doradzać? Nie oszalałam. Wiem, kim była Therese, wiem, co
zrobiła, wiem, że to do niej niegdyś należało to ciało. - Odkładam figurkę na
miejsce, obok szklanego sześcianu, którego można używać jako przycisku do
papieru. - Ale ja nią nie jestem. To moje ciało i nie zabiję się tylko po to,
żeby Alice i Mitch mogli odzyskać ich małą dziewczynkę.
- Terry, nikt nie chce twojej
śmierci. Nikt nawet nie chce, żebyś była taka, jak przedtem.
- Tak? To za co pani płacą?
- Pozwól mi wyjaśnić. Proszę,
usiądź. Proszę.
Szukam wzrokiem zegara i wreszcie
znajduję go na najwyższej półce. W myślach ustawiam czas na pięć minut i siadam
naprzeciw niej, kładąc dłonie na kolanach. - Niech pani strzela.
- Twoi rodzice poprosili mnie o
rozmowę z tobą, ponieważ pomogłam innym w twojej sytuacji, innym osobom, które
przedawkowały Z.
- Pomogła w czym? W udawaniu
grania kogoś, kim nie są?
- Pomagam im wrócić do tego, kim są.
Twoje doświadczenia podpowiadają, że Therese była zupełnie inną osobą. Nikt
temu nie przeczy. Ale ty, ujmując rzecz biologicznie i prawnie, wciąż jesteś
Therese Klass. Masz jakieś plany, jak sobie z tym poradzić?
Tak właściwie to mam, i zakładają
one spieprzenie stąd tak szybko, jak to tylko możliwe. - Poradzę sobie –
ucinam.
- A co z Alice i Mitchem?
Wzruszam ramionami. - Co z nimi?
- Ciągle pozostają twoimi
rodzicami, a ty ich dzieckiem. Przedawkowanie przekonało cię, że jesteś nową
osobą, ale ich nie zmieniło. Nadal są za ciebie odpowiedzialni i troszczą się o
ciebie.
- Niewiele mogę na to poradzić.
- Masz rację. Lecz takie są
fakty. Masz dwoje ludzi, którzy cię kochają i z którymi będziesz związana przez
resztę życia. Będziesz musiała wymyślić, jak odnieść się do tej relacji. Zen
mógł wypalić most pomiędzy tobą, a dawnym życiem, ale zawsze możesz ten most
odbudować.
- Paniusiu, ja nie chcę niczego
budować. Rozumiesz, Alice i Mitch wydają się mili, ale gdybym szukała sobie
rodziców, wybrałabym kogoś innego.
Doktor Mehldau się uśmiecha. -
Nikt nie wybiera sobie rodziców, Terry.
Nie jestem w nastroju do śmiechu.
Wskazuję na zegar. - To strata czasu.
Przechyla się do przodu. Mam
wrażenie, że chce mnie dotknąć, ale tego nie robi. - Terry, nie znikniesz,
jeżeli będziemy rozmawiać o tym, co ci się przydarzyło. Wciąż tu będziesz.
Jedyną różnicą będzie to, że odzyskasz własne wspomnienia jako ty. Możesz mieć
swoje stare życie i wybrać sobie nowe.
No jasne, to łatwizna. Tak jakbym
mogła sprzedać duszę diabłu i jednocześnie ją zatrzymać.
*
Nie pamiętam pierwszych tygodni w
szpitalu, chociaż doktor S. twierdzi, że byłam przytomna. W którymś momencie
zdałam sobie sprawę z upływu czasu, albo raczej że sama przepływam przez czas.
Wczoraj na kolację zjadłam lasagne, dzisiaj zjem klopsa. To ja
leżę w tym łóżku. Myślę, że uświadomiłam to sobie i o tym zapomniałam
kilkakrotnie, nim udało mi się to przyswoić.
Każdy dzień był wyczerpujący
psychicznie, ponieważ wszystko było nieustająco nowe. Gapiłam się na pilot od
telewizora przez pół godziny, żonglując nazwą na końcu języka i nie dotarło to
do mnie aż do chwili gdy pielęgniarka chwyciła go, by włączyć mi telewizor.
Wtedy mnie oświeciło: pilot. A później zalała mnie fala innych słów: telewizja.
Kanał. Teleturniej.
Ludzie byli gorsi. Nazywali mnie
obcym imieniem i oczekiwali ode mnie rozmaitych rzeczy. Lecz dla mnie każdy, od
pielęgniarki z nocnej zmiany, przez portiera, aż po Alice i Mitcha Klassów,
wydawał się być równie ważny – a może raczej równie nieistotny.
Poza doktorem S. Był przy mnie od
początku, a zatem znałam go przed naszym pierwszym spotkaniem. Należał do mnie
jak moje własne ciało.
Ale cała reszta dotycząca świata
– imiona, szczegóły, fakty – jedno po drugim wyparowały w słońcu. Mój mózg
przypominał strych, schowek zapchany starymi i interesującymi przedmiotami
rozrzuconymi w kompletnym chaosie.
Częściowo rozumiałam, że ktoś
musiał tam mieszkać przede mną. A potem zorientowałam się, że ów strych jest
nawiedzony.
*
Po niedzielnej mszy porywa mnie
strumień ludzi. Wychylają się z ławek kościelnych, żeby uściskać Alice i
Mitcha, a później mnie. Klepią mnie po plecach, chwytają za ramiona, całują w
policzki. Wiem z przebłysków pamięci Therese, że wielu z tych ludzi było z nią
blisko związanych, jak ciotki i wujowie. I każdy z nich, jeżeli Therese
wpadłaby w kłopoty, przyjąłby ją pod swój dach, nakarmił i zapewnił nocleg.
To wszystko bardzo miłe, ale ich
ciągły dotyk sprawia, że mam ochotę wrzeszczeć.
Jedyne, czego pragnę, to wrócić
do domu i zrzucić z siebie tę sukienkę. Nie miałam żadnego wyboru poza
super-ultra-dziewczęcą kolekcją sukienuś Therese. Jej szafa jest ich pełna i
zdołałam znaleźć taką, która na mnie pasowała, nawet jeśli nie do końca dobrze
się w niej czułam. Ona jednak kochała te wszystkie sukienki. Były jej
kamizelkami kuloodpornymi wyszywanymi w kwiatki. Kto śmiał wątpić w czystość
dziewczyny zapiętej pod szyję w sukienkę od Laury Ashley?
Stopniowo przedostajemy się do
przedsionka, w stronę chodnika i parkingu, przez całą drogę otoczeni. Przestaję
próbować dopasować twarze do wspomnień Therese.
Przy samochodzie opada nas grupka
nastolatków, witających mnie kolejno; dziewczyny mocno mnie przytulają, chłopcy
nachylają się w zdystansowanych uściskach: ramiona wyciągnięte ku mnie,
odsunięte biodra. Jedna z dziewczyn, pieguska z rudymi lokami miękko
opadającymi na ramiona, trzyma się z
daleka, zanim nieoczekiwanie mnie do siebie przyciska, szepcząc do ucha: „Tak
się cieszę, że u ciebie w porządku, panno T.”. Szept jest napięty, jakby
zdradzała mi właśnie wielką tajemnicę.
Z tłumu wyłania się mężczyzna i
rozchyla ramiona, uśmiechając się szeroko. Ma od dwudziestu-paru do
trzydziestu-kilku lat, włosy postrzępione i nażelowane; fryzura, na którą
przynajmniej o dziesięć lat jest za stary. Nosi wyprasowane spodnie khaki,
błękitną podwiniętą koszulę i kraciasty, poluzowany krawat.
Dusi mnie w uścisku, a jego woda
kolońska dławi niczym dodatkowa para rąk. Nietrudno go odszukać w pamięci
Therese; to Jared, pastor odpowiedzialny za młodzież. Najbardziej uduchowiona
osoba jaką znała, i przy okazji obiekt jej zauroczenia.
- Dobrze, że znowu jesteś,
Thereso – mówi teraz. Jego policzek ociera się o mój. - Tęskniliśmy za tobą.
Kilka miesięcy przed
przedawkowaniem grupa młodzieży wracała z weekendowych rekolekcji kościelnym
autobusem. Jared usiadł obok niej i zasnęła, wtulona w niego, wdychając tę samą
wodę kolońską.
- Ty z pewnością – ripostuję. -
Trzymaj łapy z daleka, Jared.
Jego uśmiech nie blednie, dłonie
wciąż trzyma mi na ramionach. - Słucham?
- No błagam, głuchy by usłyszał.
Jego ręce opadają i patrzy
nierozumiejąco na mojego ojca. Potrafi udawać niewiniątko. - Nie rozumiem,
Thereso, ale jeżeli...
Posyłam mu spojrzenie
sprawiające, że cofa się kilka kroków. Jakiś czas później Therese obudziła się
z Jaredem u boku, rozwalonym na zapadniętym siedzeniu z zamkniętymi oczami i
otwartymi ustami. Jego ręka leżała między jej udami, z kciukiem muskającym
kolano. Miała na sobie szorty, a jego dotyk niemal parzył. Jego ramię
znajdowało się cale od jej ciepłego krocza.
Therese wierzyła, że zasnął.
Wierzyła również, że to nierówna
droga sprawiła iż ramię Jareda przesunęło się w stronę jej krocza, dotykając go
przez materiał spodenek. Zamarła wtedy, z podniecenia i wstydu.
- Domyśl się, Jared – wsiadam do
samochodu.
*
Wielkie pytanie, na które mogę
pomóc odpowiedzieć, jak sądzi doktor S., to dlaczego istnieje świadomość. Albo,
wracając do mojej ulubionej metafory, skoro to Parlament podejmuje wszystkie
decyzje, po co trzymać Królową?
Ma oczywiście swoje teorie.
Myśli, że w Królowej chodzi o opowiadanie historii. Mózg potrzebuje opowieści,
aby nadać decyzjom pewien sens i ciągłość, by mógł je zapamiętać i użyć podczas
podejmowania kolejnych. Mózg nie może nadążyć za trylionem możliwości innych
decyzji, które mógłby podjąć w danej chwili, potrzebuje jednej, wykonawcy i
powodu. Umysł składuje wspomnienia, a świadomość odciska na nich tożsamość: ja
zrobiłam to czy tamto. Te wspomnienia stają się oficjalnymi archiwami,
precedensami, których używa Parlament by działać dalej.
- Królowa to tylko figurantka –
tłumaczył mi doktor S. - Reprezentuje królestwo, ale sama do niego nie należy,
ani nie ma nad nim żadnej władzy.
- Nie czuję się jak figurantka –
stwierdziłam.
Doktor S. roześmiał się. - Ja też
nie. Jak wszyscy.
*
Terapia doktor Mehldau zakłada
sporadyczne wspólne sesje z Mitchem i Alice, czytanie pamiętnika Therese i
oglądanie domowych nagrań. Dzisiejsze przedstawia małą Therese, przebraną w
prześcieradła, wśród dzieciaków w szlafrokach, w skupieniu czuwającą nad lalką
w żłobie.
Doktor Mehldau pyta, co Therese
wtedy myślała. Cieszyła się, że gra Maryję? Lubiła występować?
- A skąd mam wiedzieć?
- Więc wyobraź to sobie. Jak myślisz,
co myślała wtedy Therese?
Tego też jest dużo. Wyobraź
sobie, co wtedy myślała. Udawaj. Postaw się na jej miejscu. W swojej książce
nazywa to „przejmowaniem”. Wymyśla dużo własnych słów, a potem definiuje je jak
jej się żywnie podoba, nie przeprowadzając w tym celu żadnych dogłębnych badań.
W porównaniu do artykułów neurologicznych, które pożyczył mi doktor S.,
książeczka doktor Mehldau to komiks z przypisami.
- Cóż, Therese była dobrą małą
chrześcijanką, więc pewnie ją to bawiło.
- Jesteś pewna?
Na scenę wchodzą trzej królowie w
postaci małych chłopców. Rzucają dary i recytują swoje kwestie, ale Therese ma
niespokojną minę. Zbliża się jej dialog.
Therese jest przerażona, że coś
spieprzy. Wszyscy będą ją obserwować. Prawie udaje mi się zobaczyć wiernych w
ciemności poza sceną. Alice i Mitch też tam są, czekając na każde słowo. Czuję
ucisk w klatce piersiowej i zdaję sobie sprawę, że wstrzymuję oddech.
Wzrok doktor Mehldau spoczywa na
mnie, wystudiowanie obojętny.
- Wie pani co? - nie mam pojęcia,
co teraz powiedzieć, gram na czas. Kręcę się w dużym, beżowym fotelu i poruszam
nogą, na której siedzę. - Rzecz, którą lubię w buddyzmie to to, że buddyści
rozumieją, że chrzaniłeś rzeczy przez całą serię swoich przeszłych wcieleń. Nie
mam nic wspólnego z decyzjami Therese, bez względu na to, czy dopadła ją dobra
czy zła karma – to jedna z natrętnych myśli nawiedzających mnie w dziewczęcym
pokoiku Therese. - Bo tak: Therese była chrześcijanką, więc pewnie pomyślała,
że przez przedawkowanie narodzi się na nowo, wybaczą wszystkie jej grzechy. To
idealny narkotyk: samobójstwo bez trupa.
- Tamtej nocy miała myśli
samobójcze?
- Nie mam pojęcia. Mogłabym spędzić
tygodnie na przekopywanie się przez wspomnienia Therese, ale, szczerze mówiąc,
średnio mnie to interesuje. Cokolwiek myślała, nie urodziła się ponownie. Ja tu
jestem, w dodatku objuczona bagażem jej doświadczeń. Jestem osłem Therese.
Karmicznym osłem.
Doktor Mehldau kiwa głową. -
Doktor Subramaniam jest buddystą, prawda?
- Tak, ale co to... - Zaskakuję.
Przewracam oczami. Doktor S. i ja rozmawialiśmy o przeniesieniu i wiem, że moje
zauroczenie jego osobą było do przewidzenia. I to prawda, że spędziłam mnóstwo
czasu – teraz też się zdarza – myśląc o przeleceniu tego faceta. Ale to nie
znaczy, że nie mam racji. - Nie o to chodzi – protestuję. - Sama do tego
doszłam.
Nie spiera się ze mną. - Czy dla
buddystów ty i Therese nie dzieliłybyście tej samej duszy? Jaźń to iluzja. Więc
nie ma żadnego jeźdźca i żadnego osła. Jesteś tylko ty.
- Zapomnijmy o tym – mruczę.
- Nie, lećmy dalej, Terry. Nie
czujesz, że masz jakieś obowiązki względem dawnej siebie? Jej rodziców,
przyjaciół? Może to jest karma, którą jesteś im dłużna.
- A za kogo pani odpowiada, pani
doktor? Kto jest pani pacjentką? Therese czy ja?
Przez chwilę milczy, by
odpowiedzieć – Dla mnie ważna jesteś ty.
*
Ty.
Przełykasz, zaskoczona, że
tabletka smakuje cynamonem. Z początku efekt narkotyku jest ulotny. Zdajesz
sobie sprawę, że siedzisz z tyłu samochodu, z komórką w dłoni, twoi przyjaciele
trzęsą się od śmiechu. Rozmawiasz z twoją matką. Jeśli skupisz myśli,
przypomnisz sobie moment połączenia i poinformowania jej, u której z twoich
przyjaciółek zostajesz dziś na noc. Zanim masz czas się pożegnać, wysiadasz z
samochodu. Auto stoi na parkingu, komórkę gdzieś posiałaś – pamiętasz tylko jak
życzyłaś dobrej nocy matce i jazdę w kółko przez pół godziny, żeby znaleźć
miejsce parkingowe. Joelly odrzuca rude kędziory i ciągnie cię w kierunku
schodów. Chodź, panno T.!
Podnosisz wzrok i orientujesz
się, że stoisz na chodniku, przy wejściu do klubu i trzymasz dziesięć funtów,
chcąc przekupić bramkarza. Muzyka dudni przy każdym otwarciu drzwi. Obracasz
się w stronę Joelly i -
- znajdujesz się w obcym aucie,
na autostradzie międzystanowej. Prowadzi chłopak, którego poznałaś kilka godzin
temu, nazywa się Rush, ale nie dopytałaś, czy to imię, czy nazwisko. W klubie
przylgnęliście do siebie i rozmawialiście głośno o rodzicach, żarciu i różnicy
między smakiem nowego papierosa w ustach, a swądem starego dymu. Uzmysławiasz
sobie, że sama masz w ustach papierosa, wyciągnęłaś go z paczki Rusha, a
przecież nie lubisz palić. A może polubiłaś? Nie wiesz. Powinnaś się go pozbyć,
czy zatrzymać? Przeszukujesz pamięć, ale nie przypominasz sobie podjęcia
decyzji o zapaleniu, ani dlaczego wsiadłaś do samochodu z tym chłopakiem.
Zaczynasz snuć historię: musisz mu ufać, albo nie postawiłabyś nogi w tym
aucie. A papierosa wzięłaś, bo mógłby poczuć się urażony.
Dziś wieczór nie czujesz się jak
ty. I to ci się podoba. Znów zaciągasz się papierosem. Zastanawiasz się nad
minionymi godzinami i zachwycasz wszystkim, co zrobiłaś; wszystkim bez ciągłego
ciężaru autorefleksji: bez zmartwień, niepokoju, natychmiastowego żalu. Bez
wewnętrznych głosów krytykujących każdy twój krok.
Teraz chłopak nie ma na sobie nic
poza bokserkami i sięga na półkę po opakowanie płatków, ma piękne plecy. Przez
małe kuchenne okienko wpada mgliste światło. Nasypuje do twojej miski owocowych
kółeczek i śmieje się z cicha, bo jego matka śpi tuż za ścianą. Patrzy na ciebie i marszczy brwi. Pyta, o co
chodzi. Spoglądasz w dół i widzisz, że jesteś w pełni ubrana. Sięgasz wstecz
myślami i zdajesz sobie sprawę, że siedzisz już w jego mieszkaniu od wieków.
Całowaliście się w jego pokoju, a chłopak zdjął z siebie ubrania, ty całowałaś
jego tors, a dłońmi gładziłaś łydki. Pozwoliłaś mu wsadzić ręce pod koszulkę i
dotknąć twoich piersi, ale nic ponadto. Dlaczego nie uprawialiście seksu? Nie
podobał ci się? Nie, byłaś wilgotna. Byłaś podniecona. Czułaś się winna?
Zawstydzona?
O czym myślałaś?
Kiedy wrócisz do domu, zapłacisz
za to. Rodzice będą wściekli, jeszcze gorzej, będą się za ciebie modlić. Cały
kościół będzie się modlił. Wszyscy się dowiedzą. I nikt już nie spojrzy
na ciebie tak, jak przedtem.
Cynamonowy smak w twoich ustach i
znowu siedzisz w samochodzie chłopca przed sklepem całodobowym. Jest
popołudnie. Dzwoni komórka. Wyłączasz ją i wpychasz do torebki. Przełykasz, a
gardło masz suche. Ten chłopak – Rush – kupuje ci kolejną butelkę wody. Co
właściwie połknęłaś? A, tak. Zastanawiasz się i pamiętasz wszystkie pastylki,
które wzięłaś. Dlaczego wzięłaś aż tyle? Dlaczego w ogóle chciałaś następną? A,
tak.
*
Głosy dobiegają z kuchni. Jest
przed szóstą, chcę tylko się wysikać i wrócić do łóżka, ale zdaję sobie sprawę,
że rozmawiają o mnie.
- Nawet nie chodzi w ten
sam sposób. To, jak się porusza, co mówi...
- To od tych wszystkich książek
doktora Subramaniama. Kładzie się po pierwszej. Therese nigdy się tym nie
interesowała, nie... nauką.
- Tu nie chodzi o słowa, tylko o
to, jak brzmi. Ten niski głos... - ona płacze. - Och, skarbie, nie
wiedziałam, że to będzie wyglądało w ten sposób. Jakby miała rację, jakby to
wcale nie była ona.
On się nie odzywa. Płacz Alice
rośnie, aby w końcu przebrzmieć. Brzęk naczyń w zlewie. Cofam się, gdy Mitch
zabiera głos:
- Może powinniśmy spróbować obozu
– mówi.
- Nie, nie, nie! Jeszcze nie!
Doktor Mehldau twierdzi, że robi postępy. Musimy...
- No jasne, że tak twierdzi.
- Obiecałeś, że spróbujesz, że
dasz jej szansę – gniew przedziera się przez łkanie, a Mitch mamrocze coś w
rodzaju przeprosin. Wkradam się po cichu do swojej sypialni, ale nadal muszę
siku, więc wychodząc z niej robię przesadny hałas. Alice podchodzi do stóp
schodów. - Wszystko w porządku, słonko?
Mrużę zaspane oczy i wchodzę do
łazienki. Zamykam drzwi i nie zapalając światła, siadam na toalecie.
Jaki zasrany obóz?
*
- Spróbujmy jeszcze raz –
zachęciła doktor Mehldau. - Niech będzie przyjemne i żywe.
Mam kłopoty z koncentracją.
Broszurka w mojej kieszeni jest jak bomba. Łatwo było ją znaleźć, kiedy już
zdecydowałam się poszukać. Chcę zapytać doktor Mehldau o obóz, ale wiem, że
poruszając ten temat, rozpętam wojnę pomiędzy nią a Klassami, ze mną pośrodku.
- Zamknij oczy – rozkazuje. -
Pomyśl o dziesiątych urodzinach Therese. W pamiętniku zapisała, że to były jej
najwspanialsze urodziny. Pamiętasz Wodny Świat?
- Ledwo co – mogłam przywołać
obraz delfinów, dwóch, trzech, skaczących jednocześnie. Było słonecznie i
upalnie. Z każdą sesją łatwiej mi przebijać się do wspomnień Therese. Jakby jej
życie nagrano na DVD, a ja dostałam pilota.
- Pamiętasz, jak Namu i Shamu
ochlapały cię podczas pokazu?
Śmieję się. - Chyba tak. - Mogłam
zobaczyć metalowe barierki, szklaną ścianę tuż przede mną, olbrzymie cielska w
zielononiebieskiej wodzie. - Kazali wielorybom machać płetwami. Wszyscy byliśmy
przemoczeni.
- Pamiętasz, kto był tam z tobą?
Gdzie są twoi rodzice?
Była dziewczynka w moim wieku,
nie mogę przypomnieć sobie jej imienia. Strugi wody zalewały nas w całości, a
my śmiałyśmy się, piszcząc. Później moi rodzice wysuszyli nas ręcznikami.
Musieli siedzieć wyżej, poza strefą wylewu. Alice wyglądała na młodszą,
szczęśliwszą i nieco cięższą. Miała szersze biodra. To było nim zaczęła
odchudzać się i ćwiczyć, i kiedy była w rozmiarze mamy.
Otwieram szeroko oczy. - O Boże.
- Wszystko dobrze?
- Ze mną tak... to było tylko...
jak pani powiedziała. Wyraźne. - Obraz młodej Alice wciąż boli. Po raz pierwszy
uświadomiłam sobie, jaka smutna jest teraz.
- W przyszłym tygodniu umówmy się
na grupową sesję – proszę.
- Naprawdę? No dobrze.
Porozmawiam z Alice i Mitchem. Chciałabyś porozmawiać o czymś szczególnym?
- Tak. Musimy porozmawiać o
Therese.
*
Doktor S. mówi, że wszyscy chcą
wiedzieć, czy oryginalna mapa nerwowa, stara Królowa, może powrócić. Jeśli mapa
mapy zaginie, czy można ją odnaleźć? A jeśli tak, co stanie się z nową mapą
nerwową, młodą Królową?
- Przykładny buddysta
powiedziałby, że to nieistotne. Przecież cykl istnienia nie trwa jedynie
pomiędzy życiami. Samsara jest każdą chwilą. Jaźń umiera i stale się
odradza.
- A pan jest dobrym buddystą? -
spytałam.
Uśmiechnął się. - Tylko w
niedziele.
- Chodzi pan do kościoła?
- Gram w golfa.
*
Ktoś puka i otwieram oczy. Alice
wchodzi do pokoju, niosąc naręcze świeżo złożonego prania. - Och!
Przemeblowałam pokój, przesuwając
łóżko pod ścianę, co dało mi dodatkową przestrzeń podłogi. Jej twarz zmienia
się jak w kalejdoskopie. - To nie rodzaj modlitwy?
- Nie.
Wzdycha, ale bez przekonania. -
Czyli tak, jak mi się wydawało. - Krząta się dookoła i kładzie ubrania na
łóżku. Znajduje tam książkę, Wchodząc w strumień. - Doktor Subraminiam
ci to dał?
Czyta fragment, który
podkreśliłam: Lecz kochająca dobroć – maitri – dotycząca nas samych
nie oznacza pozbywania się czegokolwiek. Nie ma sensu w próbach zmieniania nas
samych. W medytacji nie chodzi o wyrzucenie starego ja i stanie się kimś
lepszym. Chodzi o zaprzyjaźnienie się z samym sobą.
- Cóż – odkłada ostrożnie książkę,
na założonej stronie. - To brzmi jak doktor Mehldau.
Wybucham śmiechem. -
Rzeczywiście. Mówiła ci, że chciałabym, żebyście z Mitchem byli na kolejnej
sesji?
- Będziemy – drepcze po pokoju,
zbierając koszulki i bieliznę. Wstaję, żeby ją przepuścić. Jakimś cudem podczas
tej krzątaniny ogarnia pokój – układa książki na właściwych półkach, sadza
Przy-Tulisia na dawnym miejscu na łóżku, wrzuca pustą torbę po chipsach do
kosza – kojarzy mi się w tym wszystkim z maszyną do sprzątania Kota Prota.
- Alice, na ostatniej sesji
przypomniałam sobie Wodny Świat, była tam ze mną dziewczynka. Z Therese.
- Wodny Świat? - A, to
dziewczynka Hammelów, Marcy. Zabrali cię ze sobą do Ohio w tamte wakacje.
- Kto?
- Hammelowie. Nie było cię cały
tydzień. Nie chciałaś na urodziny nic poza kieszonkowym na tę wycieczkę.
- Was tam nie było?
Podnosi dżinsy, które rzuciłam w
nogach łóżka. - Zawsze mieliśmy się wybrać do Wodnego Świata, ale ojcu i mnie
nie udało się tam dojechać.
*
- To nasza ostatnia sesja –
odzywam się.
Alice, Mitch, doktor Mehldau:
przykułam uwagę wszystkich.
Pierwsza, oczywiście, reflektuje
się pani doktor. - Masz nam pewnie coś do powiedzenia.
- Ooo, tak.
Alice zamiera, z trudem panując
nad sobą. Mitch pociera kark, nagle zainteresowany dywanem.
- Nie będę się dłużej w to bawić
– robię niejasny gest ręką. - To wszystko: ćwiczenia pamięciowe, wyobrażenia,
co Therese czuła, a czego nie. W końcu zrozumiałam. Macie gdzieś, czy jestem
Therese czy nie. Chcielibyście, żebym myślała, że nią jestem. Nie zgadzam się
dłużej na taką manipulację.
Mitch potrząsa głową. - Kochanie,
zażyłaś narkotyk. - Zerka na mnie, nim wbija wzrok w swoje stopy. - Jeśli
wzięłabyś LSD i zobaczyła Boga, to nie znaczyłoby, że naprawdę Go ujrzałaś.
Nikt nie próbuje tobą manipulować, próbujemy cofnąć manipulację.
- Przestań pieprzyć, Mitch.
Zachowujecie się, jakbym była schizofreniczką i nie umiała odróżnić prawdy od
fikcji. Cóż, częścią problemu jest, że im dłużej prowadzi mnie doktor Mehldau,
tym bardziej pieprznięta jestem.
Alice raptownie chwyta powietrze.
Doktor Mehldau wyciąga rękę, żeby
ją uspokoić, ale patrzy na mnie. - Terry, twój ojciec próbuje powiedzieć, że
chociaż czujesz się jak nowa osoba, przed narkotykiem byłaś także ty.
Która istnieje teraz.
- Ta? Może ci wszyscy zaćpańcy,
których pani opisuje, wcale nie są „przywróceni”? Może tylko czują się
po staremu.
- To możliwe – dopuszcza
ostrożnie. - Ale nie sądzę, by się okłamywali. Zaakceptowali utracone części
siebie, rodziny, które porzucili. To ludzie podobni do ciebie. - Obrzuca mnie
tym standardowym, zatroskanym spojrzeniem, które lekarze nabywają razem z
dyplomem. - Naprawdę chcesz, by przez resztę życia towarzyszyło ci poczucie
osierocenia?
- Co? - nagle oczy mam pełne łez.
Próbuję odkaszlnąć, ale wciąż napływają, dopóki nie otrę ich rękawem. Czuję,
jakby ktoś kopnął mnie w żołądek. - Hej, Alice, mam to po tobie – próbuję
żartować.
- To normalne – pociesza doktor
Mehldau. - Gdy obudziłaś się w szpitalu, czułaś się zupełnie samotna. Jak nowa
osoba, bez przyjaciół, bez rodziny. I ciągle stoisz na początku tej drogi. W
pewnym sensie nie jesteś starsza od dwulatka.
- Cholera, dobra pani jest
– pociągam nosem. - Nie spodziewałam się.
- Proszę, nie wychodź. Po
prostu...
- Spokojnie, nigdzie się jeszcze
nie wybieram. - Jestem przy drzwiach, ściągając plecak z wieszaka. Grzebię w kieszeni i wyciągam broszurę. - Wie
pani o tym?
Alice odzyskuje głos pierwsza. -
Och, kochanie, nie...
Doktor Mehldau bierze ode mnie
folder, a czoło ma zmarszczone. Na okładce widać upozowane zdjęcie nastolatków
przytulających uradowanych rodziców. Zerka na Alice i Mitcha.
- Myśleliście o tym?
- To ich bat, doktor Mehldau.
Jeśli pani sobie nie poradzi, albo ja nawalę, bam! Wie pani coś o tym?
Przerzuca strony, ogląda zdjęcia
domków, program kursu, wielki hotel, gdzie dzieciaki takie jak ja angażują się
w „intensywne sesje grupowe z wykwalifikowanymi doradcami”, gdzie mogą „odkryć
swoje prawdziwe ja”. Kręci głową. - Ich podejście jest inne niż moje...
- No nie wiem, paniusiu. Ich podejście
brzmi cholernie podobnie do „przejmowania”. Muszę pani przyznać, że prawie mnie
pani nabrała. Ćwiczenia z wizualizacji? Wyćwiczyłam się tak dobrze, że mogłam
sobie nawet wyobrazić coś, czego nie było. Założę się, że umiałaby pani
przenieść mnie w całości do głowy Therese.
Odwracam się do Alice i Mitcha. -
Nadszedł czas na decyzję. Program doktor Mehldau to ściema. To wysyłacie mnie
na kolonijne pranie mózgu, czy nie?
Mitch obejmuje żonę. Oczy Alice
są zdumiewająco suche. Patrzy na mnie tak, jakbym była kimś obcym.
*
Leje przez całą drogę powrotną z
Baltimore i nie przestaje, kiedy docieramy do domu. Alice i ja biegniemy na
ganek, oświetlony snopem światła reflektorów. Mitch czeka, aż Alice otworzy
drzwi i wejdziemy, a potem odjeżdża.
- Często tak robi? - pytam.
- Lubi sobie pojeździć, kiedy ma
zły humor.
- Och. - Alice wchodzi do domu,
zapalając światła. Idę za nią do kuchni.
- Nie martw się, przejdzie mu –
otwiera lodówkę i kuca. - Nie ma pojęcia, co z tobą zrobić.
- Czyli wyśle mnie na obóz.
- Nie, to nie tak. Nigdy nie
trafiła mu się pyskata córka. - Wyjmuje klosz i stawia go na stole. - Zrobiłam
ciasto marchewkowe. Możesz przynieść talerzyki?
Jest taka drobna. Kiedy tak
stoimy, sięga mi ledwie do podbródka. Włosy na czubku głowy przerzedzają się,
dodatkowo zmoczone deszczem, a jej skóra jest różowa.
- Nie jestem Therese. Nigdy nie
będę Therese.
- Och, wiem – zdusza w sobie
westchnienie. I naprawdę wie; mogę to zobaczyć w jej twarzy. - Po prostu tak
bardzo ją przypominasz.
Śmieję się. - Mogę ufarbować
włosy. I poprawić sobie nos.
- To na nic. I tak bym cię
rozpoznała. - zdejmuje pokrywę i odkłada ją na bok. Ciasto jest okrągłe,
pokryte półcalową warstwą polewy. Maleńkie marcepanowe marchewki zdobią brzeg.
- Łał, zrobiłaś je przed
wyjściem? Dlaczego?
Alice wzrusza ramionami i odkrawa
kawałek. Manewruje ostrzem noża, żeby położyć ogromny trójkąt na moim talerzu.
- Pomyślałam sobie, że będzie nam potrzebne, niezależnie jak to się wszystko
skończy.
Kładzie przede mną talerzyk i
gładzi mnie po ramieniu. - Wiem, że chcesz się wyprowadzić. Wiem, że może już
nigdy nie wrócisz.
- To nie tak, że...
- Nie zatrzymamy cię. Ale
gdziekolwiek pójdziesz, zawsze będziesz moją córką, czy ci się to podoba, czy
nie. Nie możesz decydować, kto cię kocha.
- Alice...
- Ciiiiii. Jedz swoje ciasto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz