niedziela, 19 kwietnia 2015

Tłumaczenie: Neil Gaiman, "Opowieść marcowa"

W głowie mam tylko Daredevila Netflixa (swoją drogą, polecam, oglądajcie!), ale obiecałam sobie, że przynajmniej raz w tygodniu będę wrzucać tu tłumaczenie jakiegoś opowiadania, żeby blog nie porósł kurzem. W tym tygodniu miałam problem - owszem tekst mam wybrany - niedługo spodziewajcie się Catherynne M. Valenthe i Wilków Brooklynu, ale nie bardzo mam czas, żeby wyrobić się jeszcze w tym tygodniu. Na szczęście już jakiś czas temu zauważyłam, że Kalendarz Opowieści jest niepełny - zapomniałam o marcu, zupełnie nie wiem dlaczego, bo leży mi na dysku, już hen, wieki temu przetłumaczony na polski - i Gaiman ratuje mi tyłek, niezawodnie w każdej sytuacji. Tak więc przed wami Anne Bonny i tekst trochę awanturniczy a trochę tęskny.





Opowieść marcowa

NEIL PYTA:
„Jaką postać historyczną przypomina Ci marzec?”
@MorgueHumor ODPOWIADA:
„Anne Bonny o sercu włóczęgi, marzącą o statku na własność”.
#KeepMoving #MarTale

„…wiemy tylko tyle, że nie została stracona.”
Daniel Defoe, „Historia powszechna rabunków i morderstw najznamienitszych piratów”

W wielkim domu było zbyt gorąco, więc obydwie wyszły na ganek. Z zachodu nadciągała wiosenna burza. Oświetlił je nadchodzący poblask błyskawic i ochłodził nieprzewidywalny, lodowaty wiatr. Matka i córka siedziały niewzruszenie na huśtawce na ganku, rozmawiając o powrocie ojca dziewczynki, teraz przebywającego na pokładzie statku wiozącego ładunek tytoniu do odległej Anglii. 
Mary, trzynastolatka, taka śliczna, taka egzaltowana, wykrzyknęła:
- Przyrzekam, jestem rada, że wszyscy piraci skończyli na stryczku i ojciec wróci do nas bezpiecznie.
Łagodny uśmiech jej matki nie zniknął z jej ust, kiedy odpowiedziała:
-  Nie będziemy rozmawiać o piratach, Mary.



Gdy była dziewczynką, przebrała się za chłopca, żeby ukryć ojcowski skandal. Nie założyła sukienki, dopóki nie znalazła się na pokładzie wraz z ojcem i matką; jego służącą i kochanką, którą w Nowym Świecie zaczął nazywać żoną i płynęli z Corku do Karoliny.
Podczas tej podróży zakochała się po raz pierwszy, przebrana za kogoś sobie obcego, zaplątana w warstwy spódnic. Miała jedenaście lat i serca nie skradł jej żaden z żeglarzy, ale sam statek. Anne siadywała w szalupach, patrząc jak szary Atlantyk przelewa się pod nimi, słuchając krzyku mew i czując, jak Irlandia oddala się coraz bardziej i bardziej, zabierając ze sobą stare kłamstwa.
Z żalem opuściła swą miłość gdy wylądowali, i chociaż jej ojciec dobrze sobie radził w nowym kraju, nocami śniła o skrzypieniu drewna i łopocie żagli.
Jej ojciec był dobrym człowiekiem. Ucieszył się, kiedy wróciła i nie rozmawiali o czasie, który spędziła daleko, o młodzieńcu, którego poślubiła i który zabrał ją do Providence. Powróciła na łono rodziny trzy lata później, z dzieckiem przy piersi. Jej mąż zginął, powiedziała, i choć obrosły ją plotki i pogłoski, nawet najostrzejsze języki nie ośmieliły się zasugerować, że Annie Riley to kobieta-pirat, Anne Bonny, pierwszy mat Rudego Rackhama.
- Gdybyś walczył jak mężczyzna, nie zdechłbyś jak pies. – Tak brzmiały ostatnie słowa Anne Bonny do człowieka, który wypełnił jej brzuch dzieckiem, a przynajmniej tak powiadali.


Pani  Riley obserwowała grę piorunów i słuchała pierwszego pomruku odległego grzmotu. Jej włosy zaczęły siwieć, a cera była tak samo blada, jak każdej kobiety zamieszkującej tę ulicę.
- Huczy jak wystrzał z armaty – rzekła Mary (Anne nazwała ją na pamiątkę swej matki i swojej najlepszej przyjaciółki, spotkanej w latach, które spędziła z dala od wielkiego domu).
- Dlaczego wymyślasz takie rzeczy? – skarciła ją surowo matka. – W tym domu nie rozmawiamy o kanonadach.
Spadł pierwszy marcowy deszcz i wówczas pani Riley zaskoczyła córkę, wstając z gankowej huśtawki i wychylając się za balustradę, tak, aby deszcz opryskał jej twarz jak morski wiatr. Było to dość niezwykłe zachowanie jak na powszechnie szanowaną kobietę.
Kiedy deszcz obryzgał jej twarz, wyobraziła sobie to jeszcze raz: siebie, kapitan własnego statku, otaczający ich ogień armat, swąd dymu i prochu mieszający się ze słoną bryzą. Pokład statku pomalowałaby na czerwono, aby zamaskować bitewną krew. Wicher wypełniłby sflaczałe żagle furkotem głośnym niby odgłos działa, kiedy podbijałaby kolejny kupiecki statek, zabierając ze sobą wszystko, czego zapragnęła: klejnoty lub monety i palące pocałunki jej pierwszego mata po całym tym obłędzie.
- Mamo? – spytała Mary – Chyba musisz myśleć o wielkim sekrecie. Masz taki osobliwy uśmiech.
- Głuptas, acushla – odburknęła jej matka. A zaraz potem dodała: - Myślałam o twoim ojcu.
Mówiła prawdę, a marcowe wichury rozwiewały wokół nich szaleństwo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz