niedziela, 19 kwietnia 2015

Tłumaczenie: Neil Gaiman, "Opowieść marcowa"

W głowie mam tylko Daredevila Netflixa (swoją drogą, polecam, oglądajcie!), ale obiecałam sobie, że przynajmniej raz w tygodniu będę wrzucać tu tłumaczenie jakiegoś opowiadania, żeby blog nie porósł kurzem. W tym tygodniu miałam problem - owszem tekst mam wybrany - niedługo spodziewajcie się Catherynne M. Valenthe i Wilków Brooklynu, ale nie bardzo mam czas, żeby wyrobić się jeszcze w tym tygodniu. Na szczęście już jakiś czas temu zauważyłam, że Kalendarz Opowieści jest niepełny - zapomniałam o marcu, zupełnie nie wiem dlaczego, bo leży mi na dysku, już hen, wieki temu przetłumaczony na polski - i Gaiman ratuje mi tyłek, niezawodnie w każdej sytuacji. Tak więc przed wami Anne Bonny i tekst trochę awanturniczy a trochę tęskny.





Opowieść marcowa

NEIL PYTA:
„Jaką postać historyczną przypomina Ci marzec?”
@MorgueHumor ODPOWIADA:
„Anne Bonny o sercu włóczęgi, marzącą o statku na własność”.
#KeepMoving #MarTale

„…wiemy tylko tyle, że nie została stracona.”
Daniel Defoe, „Historia powszechna rabunków i morderstw najznamienitszych piratów”

W wielkim domu było zbyt gorąco, więc obydwie wyszły na ganek. Z zachodu nadciągała wiosenna burza. Oświetlił je nadchodzący poblask błyskawic i ochłodził nieprzewidywalny, lodowaty wiatr. Matka i córka siedziały niewzruszenie na huśtawce na ganku, rozmawiając o powrocie ojca dziewczynki, teraz przebywającego na pokładzie statku wiozącego ładunek tytoniu do odległej Anglii. 
Mary, trzynastolatka, taka śliczna, taka egzaltowana, wykrzyknęła:
- Przyrzekam, jestem rada, że wszyscy piraci skończyli na stryczku i ojciec wróci do nas bezpiecznie.
Łagodny uśmiech jej matki nie zniknął z jej ust, kiedy odpowiedziała:
-  Nie będziemy rozmawiać o piratach, Mary.



Gdy była dziewczynką, przebrała się za chłopca, żeby ukryć ojcowski skandal. Nie założyła sukienki, dopóki nie znalazła się na pokładzie wraz z ojcem i matką; jego służącą i kochanką, którą w Nowym Świecie zaczął nazywać żoną i płynęli z Corku do Karoliny.
Podczas tej podróży zakochała się po raz pierwszy, przebrana za kogoś sobie obcego, zaplątana w warstwy spódnic. Miała jedenaście lat i serca nie skradł jej żaden z żeglarzy, ale sam statek. Anne siadywała w szalupach, patrząc jak szary Atlantyk przelewa się pod nimi, słuchając krzyku mew i czując, jak Irlandia oddala się coraz bardziej i bardziej, zabierając ze sobą stare kłamstwa.
Z żalem opuściła swą miłość gdy wylądowali, i chociaż jej ojciec dobrze sobie radził w nowym kraju, nocami śniła o skrzypieniu drewna i łopocie żagli.
Jej ojciec był dobrym człowiekiem. Ucieszył się, kiedy wróciła i nie rozmawiali o czasie, który spędziła daleko, o młodzieńcu, którego poślubiła i który zabrał ją do Providence. Powróciła na łono rodziny trzy lata później, z dzieckiem przy piersi. Jej mąż zginął, powiedziała, i choć obrosły ją plotki i pogłoski, nawet najostrzejsze języki nie ośmieliły się zasugerować, że Annie Riley to kobieta-pirat, Anne Bonny, pierwszy mat Rudego Rackhama.
- Gdybyś walczył jak mężczyzna, nie zdechłbyś jak pies. – Tak brzmiały ostatnie słowa Anne Bonny do człowieka, który wypełnił jej brzuch dzieckiem, a przynajmniej tak powiadali.


Pani  Riley obserwowała grę piorunów i słuchała pierwszego pomruku odległego grzmotu. Jej włosy zaczęły siwieć, a cera była tak samo blada, jak każdej kobiety zamieszkującej tę ulicę.
- Huczy jak wystrzał z armaty – rzekła Mary (Anne nazwała ją na pamiątkę swej matki i swojej najlepszej przyjaciółki, spotkanej w latach, które spędziła z dala od wielkiego domu).
- Dlaczego wymyślasz takie rzeczy? – skarciła ją surowo matka. – W tym domu nie rozmawiamy o kanonadach.
Spadł pierwszy marcowy deszcz i wówczas pani Riley zaskoczyła córkę, wstając z gankowej huśtawki i wychylając się za balustradę, tak, aby deszcz opryskał jej twarz jak morski wiatr. Było to dość niezwykłe zachowanie jak na powszechnie szanowaną kobietę.
Kiedy deszcz obryzgał jej twarz, wyobraziła sobie to jeszcze raz: siebie, kapitan własnego statku, otaczający ich ogień armat, swąd dymu i prochu mieszający się ze słoną bryzą. Pokład statku pomalowałaby na czerwono, aby zamaskować bitewną krew. Wicher wypełniłby sflaczałe żagle furkotem głośnym niby odgłos działa, kiedy podbijałaby kolejny kupiecki statek, zabierając ze sobą wszystko, czego zapragnęła: klejnoty lub monety i palące pocałunki jej pierwszego mata po całym tym obłędzie.
- Mamo? – spytała Mary – Chyba musisz myśleć o wielkim sekrecie. Masz taki osobliwy uśmiech.
- Głuptas, acushla – odburknęła jej matka. A zaraz potem dodała: - Myślałam o twoim ojcu.
Mówiła prawdę, a marcowe wichury rozwiewały wokół nich szaleństwo.

piątek, 10 kwietnia 2015

Tłumaczenie: Sofia Samatar, "Historie o selkie są dla frajerów"

Czasami zastanawiam się, kto pisze moje życie – bo że ktoś je pisze, to pewne. Nie mam więcej wątpliwości, biorąc pod uwagę, że pendrive z tym tekstem zagubił mi się dobrych kilka miesięcy temu, a znalazł wczoraj, niedługo po premierze „Song of the Sea”, najbardziej selkie-owatego filmu, jaki kiedykolwiek widziałam. :) Oryginał tekstu możecie znaleźć tu. W wasze ręce!

Historie o selkie są dla frajerów



Nienawidzę opowieści o selkie. Zawsze mówią o tym, jak polazłaś na strych po książkę, znalazłaś ohydny stary płaszcz, zniosłaś go na dół, trzymając między palcem wskazującym i kciukiem i zapytałaś „co to jest?” a potem już nigdy nie zobaczyłaś swojej mamy.
*
Pracuję w restauracji La Pacha. Dostałam tę pracę po tym, jak odeszła mama, żeby pomóc w płaceniu rachunków. Pierwszego wieczoru w pracy dwa razy nawrzeszczał na mnie główny kelner, sparzyłam palce o gorący talerz, wylałam na swój fartuch zupę soczewicową z pietruszką i zostawiłam klucze w kuchni.
Wróciłam pędem do restauracji i zaczęłam dobijać się do drzwi. Oczywiście nikt nie wyszedł. Poczułam zapach papierosów w tej samej chwili, w której usłyszałam głos.
- Hej.
Odwróciłam się i stała tam Mona, biały dym snuł się pomiędzy jej palcami.
- Zostawiłam w środku klucze – powiedziałam.
*
Mona to jedyna dziewczyna poza mną w La Pacha, która jest kelnerką. Jest spokrewniona ze wszystkimi w restauracji poza mną. Właściciel, który każe nazywać się Wujek Tad, jest naprawdę jej wujem, bratem jej mamy.
- Nie rozmawiaj z nim, jeśli nie musisz – ostrzegła mnie Mona – Jest straszny.
To było po tym, jak westchnęła, upuszczając papierosa i miażdżąc go butem, po tym, jak podsadziłam ją na splecionych dłoniach, żeby mogła wejść przez okno, po tym, jak wślizgnęła się do kuchni i otworzyła mi drzwi. Powiedziała „madame” oschłym tonem i ukłoniła się. Przynajmniej wydaje mi się, że powiedziała „madame”. Równie dobrze mogła powiedzieć „wasza wysokość”. Nie pamiętam za dobrze tej nocy, bo wypiłyśmy dużo wina. Mona stwierdziła, że skoro już się włamałyśmy i weszłyśmy, to możemy też coś ukraść i ustawiła w rządku wszystkie otwarte butelki czerwonego wina. Poświeciłam jej komórką, kiedy wyjmowała specjalne gumowe korki i nalewała po trochu z każdej butelki do plastikowej miarki. Nazwała to Winiarnią. Byłam zaskoczona, że jest dla mnie tak miła, bo w pracy prawie się do mnie nie odzywała. Później zdradziła mi, że nienawidzi każdego przy pierwszym spotkaniu. Zadzwoniłam do domu, ale tata nie odbierał, pewnie był w piwnicy. Zostawiłam wiadomość i wyłączyłam telefon.
- Wiesz, o co poprosił mnie dzisiaj ten gość? – zapytała Mona. – Zamawiał kaszę z wołowiną, a powiedział: poproszę Kasię z wołowiną.
*
Mama Mony nie pracuje w La Pacha, ale czasami wpada około trzeciej, siada w sekcji Mony i płacze. Wtedy Mona wciska na głowę pomarańczową kaszkietówkę, wypada tylnym wyjściem i zapala papierosa, a ja przejmuję jej sekcję. Mama Mony nie składa u mnie zamówień. Ma oczy Mony, albo Mona ma jej oczy: olbrzymie rozzłoszczone oczy z rzęsami tak długimi, że podwijają się na końcach. Potrząsa tylko głową i powtarza: nic! nic! aż w końcu Wujek Tad podchodzi do niej, a mama Mony przytula go i całuje, zawodząc po arabsku.
*
- Masz klucze? – pyta mnie Mona po pracy.
Wsiadamy do mojego samochodu i wiozę nas przez miasto do Włości Kości, olbrzymiego cmentarza na wzgórzu. Parkuję na pustym miejscu, a Mona zwija papierosa. Jest tylko jedna lampa, paląca się odległym, zimnym blaskiem w środku parkingu. Mona zrzuca buty, kładzie stopy na desce rozdzielczej i płacze. Uprzedziła mnie o tym w noc kiedy się poznałyśmy, powiedziałam coś głupiego, w stylu:
- Jesteś taka zabawna.
A ona odpowiedziała: - Właściwie dużo płaczę. Powinnaś o tym wiedzieć.
Byłam taka szczęśliwa, że uważała, iż powinnam wiedzieć o jej nawykach, same nawyki mnie nie obchodziły. Ciągle mnie nie obchodzą, ale to prawda, że Mona dużo płacze. Płacze, bo boi się, że jej mama wywiezie ją do Egiptu, gdzie kiedyś mieszkała jej rodzina. Mona nigdy tam nie była.
- Co miałabym tam robić? Nawet nie mówię po arabsku.
Wyciera tusz do rzęs w rękaw i każę jej popatrzeć na lampę na zewnątrz i udawać, że lśniące światło pochodzi z ogniska i że razem z nią wrzucam w ogień wszystkie kiedykolwiek spisane opowieści o selkie i patrzę, jak płoną.
- Ty i te twoje opowieści o selkie – mówi Mona. Protestuję, że nie są moje i nigdy nie będą i nigdy-przenigdy nie opowiem jej tej jednej historii, która jest prawdą; nie mówię jej, jak wspięłam się tamtego dnia na strych, bo szukałam książki, którą czytałam, kiedy byłam mała, Pięknej i Bestii, przyzwoitej baśni o zwierzęciu, które na zawsze zostało człowiekiem, tak jak powinno być. Nie mówię Monie, że czarne włosy Pięknej wiły się na każdej stronie albo że Bestia miał żółte rogi i przepyszny frak i o tym, że zamiast książki znalazłam płaszcz, moja mama narzuciła go na siebie, wyszła przez kuchenne drzwi i przekręciła kluczyk w stacyjce.
*
Jedna z opowieści o selkie mówi o mężczyźnie z Mýrdalur. Któregoś dnia, będąc na klifach, usłyszał tańczących i śpiewających w jaskini ludzi i zauważył kilka skór rozwieszonych na skałach. Zabrał jedną ze skór i zamknął w kufrze, a kiedy wrócił, na brzegu morza siedziała samotna dziewczyna i rozpaczała. Była naga, więc przyniósł jej nieco ubrań i zabrał do domu. Pobrali się i mieli dzieci. Wiecie, jak to jest. Pewnego razu zmienił ubranie i zapomniał wyjąć z kieszonki koszuli klucz do skrzyni. Odnalazła go jego żona, piorąc ubrania.
*
- Nie jedziesz do Egiptu – pocieszam Monę. – Wybieramy się do Kolorado. Pamiętasz?
To nasze wielkie marzenie – pojechać do Kolorado. Tam urodziła się Mona. Mieszkała tam do czwartego roku życia. Wciąż pamięta skały, świerki i mroźne, mroźne powietrze. Mówi, że chmury w Kolorado są jasne, niczym kawałki lustra. To w Kolorado rodzice Mony wzięli rozwód, a jej mama próbowała się zabić po raz pierwszy. Tutaj też tego próbowała. Włożyła głowę do piekarnika, opierając się na poduszkach. Mona była wtedy w siódmej klasie.
*
Selkie wracają do morza w mgnieniu oka, jakby nigdy z niego nie wychodziły. To jedna z rzeczy, która różni je od ludzi. Jednego razu mój tata próbował gdzieś wrócić; był wtedy w armii, stacjonowali w Niemczech, i tata pojechał do Norwegii żeby odszukać miasteczko z którego pochodziła moja prababcia. Nawet znalazł to miejsce, starą farmę z naszym nazwiskiem. W miasteczku wszedł do restauracji i zamówił lutefisk, obrzydliwą potrawę z ryb, którą przyrządza babcia. Kucharka wyszła z kuchni i popatrzyła na niego jak na świra. Oznajmiła, że lutefisk je się tylko na Boże Narodzenie.
I tak plan taty, żeby poznać prawdziwy smak lutefisk legł w gruzach. Wszystko, co zdołał przywieźć z Norwegii to Biblia mojej prababci. Jest jeszcze dziennik, który prowadziła na północnej farmie, ale nie umiemy go odczytać. Zapisała w nim tylko cztery angielskie słowa: Mój Boże koszmarny dzień.
*
Możecie podejrzewać, że tata poderwał mamę w Norwegii, gdzie roi się od fok. Ale to nieprawda. Poznał ją na basenie.
*
Jeśli chodzi o mamę, nigdy nie mówiła o swoich krewnych. Zapytałam ją raz, czy ma rodzinę i odpowiedziała: „nie takich jak my”. Wówczas myślałam, że ma na myśli ćpunów albo morderców, może gdzieś na odsiadce. Chciałabym, żeby to była prawda.
*
Jedna z historii, jakich nie opowiedziałam Monie pochodzi z Leksykonu Brytyjskiego Folkloru. W tej opowieści to córeczka selkie odnajduje ukrytą skórę. Oczywiście nie ma pojęcia, co się wydarzy, po prostu wie, że jej matka szuka foczej skóry i przypomina sobie tatusia wyciągającego taką skórę spod łóżka i głaszczącego ją. Matka dziewczynki wydobywa swój płaszcz z kryjówki i mówi: „Żegnaj, moje maleństwo!” Nie myśli o tym, że skoro tyle czasu oddychała powietrzem, to z pewnością jeszcze trochę wytrzyma. Po prostu zarzuca na siebie skórę i wskakuje do morza.
*
Po tym, jak odeszła mama, czekałam, aż tata wróci do domu z pracy. Milczał, kiedy opowiedziałam mu o płaszczu. Stał w świetle elektronicznego zegara w piekarniku i delikatnie pocierał palcami, zupełnie jakby bezgłośnie nimi pstrykał. Później usiadł przy kuchennym stole i zapalił papierosa. Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby palił w domu. Mama dostanie szału, pomyślałam, ale szybko zdałam sobie sprawę, że to nieprawda. W tym domu była tylko dwójka szaleńców. Ja i tata.
*
Ojciec wciąż na mnie czeka, więc tuż przed północą wyjeżdżam z parkingu. Mam nadzieję dotrzeć do domu na tyle wcześnie, żeby nie zrzędził, ale dostatecznie późno, żeby nie chciało mu się wychodzić z piwnicy gdzie rozbiera na części stare telewizory i gadać o colledge’u. Mówiłam mu, że nie idę na studia. Wybieram się do Kolorado, stanu zamkniętego. Tylko dwadzieścia na pięćdziesiąt stanów jest zupełnie zamkniętych – to znaczy, że nie mają dostępu do Wielkich Jezior ani do morza. Mona zapala światło i próbuje nałożyć eyeliner w lusterku, a ja skręcam, żeby obsunęła jej się ręka. Gasi światło i mnie uderza. Wszystkie szyby w aucie są opuszczone i wiatr omiata dzikie włosy Mony wokół jej twarzy. Moje maleństwo, wyjaśnia książka, to „wyraz czułości”.
- Moje maleństwo – grucham do Mony. Dostaje czkawki. Nie może przestać się śmiać.
*
 Nigdy nie pocałowałam Mony. Dużo o tym myślałam, ale zdecydowałam, że jeszcze na to nie pora. To nie tak, że myślałam, że się wystraszy czy coś. Chyba nawet się nie boję, że nie oddałaby mi pocałunku. Jest gorzej: boję się, że pocałowałaby mnie nic przy tym nie czując.
*
Prawdopodobnie jednym z największych frajerów, którzy zakochali się w selkie był mężczyzna, który nosił jej skórę ze sobą w plecaku. Był tak zestrachany, że ją znajdzie, że zabierał skórę ze sobą wszędzie – kiedy szedł na połów albo napić się w mieście. Aż któregoś dnia złapał mnóstwo ryb. Było ich tak wiele, że nie mógł ich wszystkich zaciągnąć do domu w swojej sieci. Opróżnił plecak i napełnił go rybami, a skórę przewiesił przez ramię, ale w drodze powrotnej do domu ją upuścił.
- Szara z przodu, z tyłu szara, skończyła się ziemska kara – oto, co powiedziała żona rybaka, kiedy odnalazła swoją skórę. Mężczyzna rzucił się ją łapać, nawet ją pocałował, chociaż już była foką, ale ona sturlała się ze ścieżki i rzuciła w toń. Mężczyzna stał po kolana w chłodnych falach, śmierdząc rybą i płacząc. W historiach o selkie pocałunki niczego nie rozwiązują. Pocałunek niczego nie zmienia. Nikt nie kocha cię tylko dlatego, że ty kochasz go lub ją. Co to w ogóle za baśń?
*
- Nie obudziła się – opowiada Mona. – Wyciągnęłam ją z piekarnika na podłogę i wyłączyłam gaz i otworzyłam okna. Nie byłam taka znów mądra, wcale nie myślałam. Zadzwoniłam po Wujka Tada i policję i dalej nie myślałam.
Nie wierzę, że nie była mądra. Próbowała nawet ratować mamę sztucznym oddychaniem, ale ona nie obudziła się zanim nie znalazła się w szpitalu. Musieli po nią sięgnąć i wyszarpać ją śmierci, bo było blisko. Śmierć czai się tuż pod skórą, jak mówi Mona. Szara z przodu, z tyłu szara.
*
Kochana Mono: Kiedy na ciebie patrzę, parzy mnie skóra.
*
Podjeżdżam pod jej pojazd, żeby ją wysadzić. Dom jest ciemny, najmroczniejszy na całej ulicy, bo mama Mony nie lubi zapalać światła na ganku. Mówi, że wdziera się pod żaluzje i nie może przez to zasnąć. Mama Mony ma śliczną sypialnię na piętrze, z mnóstwem starych fotografii w złoconych ramkach, ale śpi na kanapie w salonie obok akwarium. Obserwowanie rybek pomaga jej na sen, chociaż mówi, że w tym kraju nie ma prawdziwych ryb. Mona nazywa to jedną ze „starych śpiewek” swojej mamy.
Mona wysiada, szarpiąc ten kawałeczek mojego serca, który zostaje z nią, gdziekolwiek się wybiera. Stoi na zewnątrz i zagląda do środka samochodu przez otwarte drzwi. Ledwo ją widzę, ale czuję cytrynowy zapach odżywki na jej włosach, zmieszany z wonią potu i trawki. Mona pachnie jak las, nie jak morze.
- O Boże – wykrzykuje – zapomniałam ci powiedzieć, dzisiaj, no wiesz, stolik szósty? Ta wielka banda znajomków Wuja Tada?
- Taaa.
- No więc chcieli zupę przed normalnym jedzeniem, a ja zapomniałam i wiesz, co ten stary dziad do mnie powiedział? Ten niski na końcu stołu?
- Co?
- Mówi: Vous êtes bête, mademoiselle!
Mówi to chrypliwym, niskim głosem i się śmieje. Rozpoznaję francuski, ale to wszystko.
- A co to znaczy?
- Idiotka z ciebie, panienko!
Przechyla głowę, tłumiąc chichot.
- Nazwał cię idiotką?
- Tak, bête, jak bestia.
Podrywa głowę, po czym nią potrząsa. Światło z czyjegoś podwórka odbija się od jej nosa. Markuje norweski akcent i mówi:
- Mój Boże, koszmarny dzień.
Potakuję.
- Koszmarny dzień.
I ponieważ powtarzamy to cały czas, ponieważ to głupia, zwykła rzecz, którą można uznać za naszą „starą śpiewkę”, albo może dlatego, że wypaliłam za dużo trawki, cała kupa dni miesza się w ten jeden szczególny moment. Jest ich więcej niż można policzyć. Tamten Sylwester, który spędziliśmy wszyscy razem, kiedy przyjechał po mnie Wujek Tad, kiedy zatrzymał się i otworzyłam drzwi, a on kazał mi je zamknąć, i mruknął „Ja to zrobię, tylko trochę się przekręcę” a gdy opowiedziałam wszystko Monie, śmiałyśmy się tak bardzo, że musiałyśmy uciec i schować się w łazience. Ten dzień, kiedy goście ze szkoły wpadli do restauracji i podałyśmy im wino, chociaż byli niepełnoletni, a Mona się spietrała i wylała wszystko na obrus, tamten, gdy przyjechała jej sympatyczna kuzynka i zrobiła nam w mikrofali kanapki z serem i miętą i dostała ochrzan za marnowanie jedzenia. I wieczór urodzinowy dla mamy Mony, kiedy Wujek Tad włączył muzykę i zmusił nas wszystkich do tańca, a oczy mamy Mony stały się szklane od łez. Niedługo potem Mona powiedziała mi:
- Powinnam uciec. Jestem jedyną rzeczą, która ją tu trzyma.
Mój Boże, koszmarne dni. Najlepsze dni mojego życia.
*
- Pa – szepcze Mona. Obserwuję ją, zanim zniknie we wnętrzu domu.
*
Moja mama miała zwyczaj pływać każdego ranka na YWCA. Kiedy byłam mała, zabierała mnie ze sobą. Nie lubiłam pływania. Wolałam siedzieć na leżaku z książką, podczas kiedy ona wypływała i znów się zanurzała, wypływała i się zanurzała, niewyraźna plama pod powierzchnią wody. Podczas gdy ja czytałam Panią Frisby i szczury z NIMH, wydawało się, że mama sama była szczurem laboratoryjnym wykonującym zadania, dotykając tego i tamtego brzegu basenu. Wreszcie wychodziła z powrotem i ściągała czepek z głowy. W szatni zdejmowała swój kostium, cienką, szarą szmatkę ociekającą na podłogę. Większość ludzi przeciągało ramiączka kostiumu przez kłódkę od szafki, tak, by mógł wisieć swobodnie bez groźby kradzieży, ale nie moja mama. Ona po prostu zawieszała kostium na haczyku.
- Nikt nie połasi się na taki stary rozciągnięty łach – mówiła.
I tak było.
*

Tu historia powinna się skończyć, ale tak nie jest. Mój tata twierdzi, że mama była żywiołem, swego rodzaju obcym, nigdy do nas nie należała. To nie moja wina, że odeszła, porzuciła nas dlatego, że nigdy nie nauczyła się oddychać na lądzie. To najgorsza opowieść, jaką słyszałam. Nigdy nie opowiem jej Monie, przenigdy, nawet wtedy gdy będziemy wyruszać do Kolorado z wszystkimi potrzebnymi rzeczami w bagażniku mojego samochodu, a ja spotkam się z nią po drodze, w warzywniaku, tak jak planowałyśmy, a ona wybiegnie roześmiana, z pomarańczową czapką wciśniętą na głowę. Nie opowiem jej, jak niebezpieczne są strychy, jak niektórzy ludzie nie mogą zacząć od nowa, albo jak wciąż widzę moją mamę w sklepowych witrynach, z długimi włosami w tym samym szarosrebrzystym odcieniu co jej płaszcz, albo jak kiedyś przyjechali moi mali kuzyni i poszliśmy do zoo, a foki mnie rozpoznały, stanęły słupka w wodzie i zaszczekały w swoim własnym języku. Nie powiem. Boję się. Nie powiem jej nawet tego, co należy wiedzieć: że powinnyśmy być silniejsze niż nasze matki, że mamy inne historie do opowiedzenia, i niech lepiej nie zmieni zdania i nie porzuci mnie w Kolorado, bo tego nie zrozumiem, znienawidzę ją na zawsze, spalę jej graty i spędzę całą noc wrzeszcząc w lesie, bo to głupie nie móc oddychać, kto w ogóle słyszał o oddychaniu w jednym miejscu, a nieoddychaniu w innym, nie jesteśmy takie, Mona i ja, a historie o selkie są tylko dla frajerów, którzy utknęli po złej stronie magii – ludzi upuszczających rzeczy, ludzi gubiących klucze, ludzi, którzy odpuszczają.