sobota, 30 lipca 2016

Tłumaczenie: Roald Dahl, "Matylda: Zapalona czytelniczka"

To rok Roalda Dahla. A ja jestem jedną z Matyld.

Oryginał TU.



Zapalona czytelniczka






Ciekawa rzecz z tymi rodzicami. Nawet jeżeli ich dziecko jest najohydniejszą małą pchłą jaką można sobie wyobrazić, wciąż uważają, że jest ósmym cudem świata.
Niektórzy rodzice idą o krok dalej. Tak zaślepia ich uwielbienie, że próbują sobie wmówić iż ich dziecko ma cechy geniusza.
Prawdę mówiąc, nie ma w tym nic złego. Tak działa ten świat. Tylko kiedy rodzice zaczynają nam opowiadać, jak bardzo błyskotliwe jest ich odrażające potomstwo,  zaczynamy krzyczeć: „Przynieście miednicę! Będę wymiotować!”
Nauczyciele wiedzą to i owo o znoszeniu paplaniny dumnych rodzicieli, ale pora zemsty przychodzi z pisaniem końcoworocznych opinii o uczniach. Gdybym był nauczycielem, wypociłbym prawdziwe laurki pod adresem pociech ćwierkających rodziców. „Państwa syn, Maksymilian”, napisałbym „to tępak pierwszej kategorii. Mam nadzieję, że prowadzą Państwo firmę, którą mógłby przejąć po ukończeniu szkoły, bo to jasne jak słońce, że innej pracy nie znajdzie.”. Albo, jeśli dopisywałaby mi tego dnia wena, mógłbym napisać: „Jest prawdą powszechnie znaną, że pasikoniki posiadają organy słuchowe po obu stronach odwłoka. Państwa córka, Vanessa, sądząc z postępów w ubiegłym semestrze, nie posiada żadnego słuchu.”
Mógłbym sięgnąć do historii naturalnej i oznajmić:
„Cykady wieloletnie spędzają sześć lat życia jako podziemne larwy i zaledwie sześć dni jako żyjące na powierzchni w pełni wykształcone owady.  Państwa syn, Wilfred, spędził sześć lat jako szkolna larwa i wciąż czekamy, aż się przepoczwarzy.” Szczególnie wredna dziewczynka mogłaby mnie zmusić do takiego opisu: „Fiona nosi w sobie lodowate piękno góry lodowej, ale w odróżnieniu od niej nie skrywa nic pod powierzchnią”.
Ale wystarczy na razie tych przykładów. Musimy wrócić do opowieści.



Czasami zdarzają się rodzice, którzy zachowują się odwrotnie, zupełnie nie interesując się własnymi dziećmi, i ci są nawet gorsi. Państwo Wormwood byli takimi rodzicami. Mieli syna imieniem Michael i córkę imieniem Matylda. Rodzice patrzyli na Matyldę jak na rodzaj odrażającego strupa. A strup to coś takiego, z czym trzeba żyć, zanim przyjdzie czas, by oderwać go i odrzucić. Pan i pani Wormwood wyczekiwali z niecierpliwością dnia, kiedy będą mogli porzucić swoją córeczkę, najlepiej w innym hrabstwie albo jeszcze dalej.  
Jest wystarczająco źle, kiedy rodzice myślą o zwykłych dzieciach jakby były strupami i nagniotkami, ale jest jeszcze gorzej, kiedy dziecko jest niezwykłe, a przez to rozumiem wrażliwe i bystre. Matylda miała obie te cechy, ale przede wszystkim była bystra. Jej umysł był tak światły i tak szybko się uczyła, że jej zdolności powinny być oczywiste nawet dla przygłupich rodziców. Ale Wormwoodowie byli tak bezmyślni i zajęci swoim własnym życiem, że nie zauważyli niczego niezwykłego w swojej córce. Prawdę mówiąc, nie wiem, czy by zauważyli, gdyby wczołgała się do domu ze złamaną nogą.
Brat Matyldy, Michael, był zupełnie normalnym chłopcem, ale jego siostra, jak już powiedziałem, sprawiała, że ludzie wytrzeszczali oczy. W wieku półtora roku doskonale mówiła i znała tyle samo słów co dorośli. Rodzice, zamiast to docenić, nazwali ją nieznośną trajkotką i powiedzieli stanowczo, że małe dziewczynki należy widzieć, nie słyszeć.
W wieku lat trzech Matylda nauczyła się czytać z gazet i magazynów porozrzucanych po domu. Rok później czytała już szybko i oczywiście zaczęła rozglądać się za książkami. Jedyną książką w tym inteligenckim przybytku było Łatwe gotowanie własności jej matki i kiedy przeczytała je już od deski do deski i nauczyła się przepisów na pamięć, uznała, że czas na coś bardziej interesującego.
- Tatusiu – zapytała – czy mógłbyś kupić mi książkę?
- Książkę?! – zdumiał się ojciec. – A po co ci chromolona książka?
- Do czytania, tatusiu.
- A co złego jest w telewizji, na litość?! Mamy piękny dwunastocalowy telewizor a ty przypełzasz, prosząc o książkę! Robi się z ciebie rozpuszczona dziewucha!
Niemal każdego popołudnia Matylda zostawała sama w domu. Jej brat (pięć lat starszy) chodził do szkoły. Jej ojciec jeździł do pracy, a matka uzależniła się od bingo i grywała pięć razy w tygodniu. Tego popołudnia, gdy ojciec odmówił jej kupna książki, Matylda całkiem sama wybrała się do biblioteki publicznej. Kiedy tam dotarła, przedstawiła się bibliotekarce, pani Phelps. Zapytała, czy może posiedzieć i poczytać. Pani Phelps, choć zdumiona obecnością tak małej dziewczynki bez żadnej opieki, oznajmiła, że jest tu bardzo miło widziana.
- Przepraszam, gdzie znajdę książki dla dzieci? – zapytała Matylda.
- Są na dolnych półkach – wskazała pani Phelps. – Chcesz, żebym pomogła ci znaleźć taką z dużą ilością obrazków?
- Nie, dziękuję – odparła Matylda. – Myślę, że sobie poradzę.
Od tamtej pory każdego popołudnia, kiedy jej matka wyjeżdżała na bingo, Matylda tuptała do biblioteki. Spacer trwał tylko dziesięć minut, za to przez dwie cudowne godziny mogła pożerać jedną książkę za drugą, skulona w przytulnym kąciku. Kiedy już przeczytała wszystkie książki dla dzieci, zaczęła się zastanawiać nad czymś innym do czytania.



Pani Phelps, która obserwowała ją z fascynacją od kilku tygodni, podeszła zza swojego biurka.
- Czy mogę ci jakoś pomóc, Matyldo? – spytała.
- Zastanawiam się, co przeczytać następne – odpowiedziała Matylda. – Skończyłam wszystkie dziecięce książki.
- To znaczy obejrzałaś wszystkie obrazki?
- Też, ale je przeczytałam.
Pani Phelps spojrzała na nią z wysoka i Matylda odparła to spojrzenie.
- Niektóre były bardzo słabe – stwierdziła Matylda – ale inne cudowne. Najbardziej podobał mi się Tajemniczy ogród. Był pełen tajemnic. Tajemnica pokoju za zamkniętymi drzwiami i ogrodu za murem.
Pani Phelps oniemiała. – Ile masz lat, Matyldo? – spytała ostrożnie.
- Cztery lata i trzy miesiące – odparła Matylda.
Pani Phelps oniemiała jeszcze bardziej, ale rozsądnie nie pokazała tego po sobie. – Jaką książkę chciałabyś teraz przeczytać? – zapytała.
Matylda zastanowiła się. – Chciałabym dobrą, dla prawdziwych dorosłych. Jakąś znaną. Nie znam żadnych tytułów.
Pani Phelps rozejrzała się powoli po półkach. Nie wiedziała, co ma zrobić. Jak, zapytała się w myślach, wybrać dorosłą, znaną książkę dla czterolatki? Jej pierwszą myślą był romans dla nastolatek, taki, którym zaczytywały się piętnastoletnie dziewczyny, ale instynktownie odrzuciła ten wybór.
- Spróbuj z tą – powiedziała w końcu. Jest bardzo dobra. I bardzo znana. Jeśli będzie dla ciebie za długa, daj mi znać i znajdziemy coś krótszego i łatwiejszego.
- Wielkie nadzieje – przeczytała Matylda – pana Charlesa Dickensa. Spróbuję.
Chyba oszalałam, uznała pani Phelps, ale Matylda usłyszała tylko: - Oczywiście, że spróbuj.
Przez kilka następnych popołudni pani Phelps z trudem odrywała wzrok od małej dziewczynki siedzącej godzinami w fotelu na końcu pokoju z książką na kolanach. Musiała ją kłaść, bo była za ciężka, żeby mogła utrzymać ją w dłoniach. Siłą rzeczy więc pochylała się do przodu. To był dziwny widok – drobniutka ciemnowłosa osóbka z nóżkami tak krótkimi, że nie dotykały podłogi, zatopiona w dziejach Pipa, panny Havisham, jej zasnutego pajęczynami domu; omotana słowami, które utkał Charles Dickens. Jedyny ruch, jaki można było zaobserwować, to gest rączki, podnoszonej aby przewrócić stronę. Pani Phelps zawsze czuła smutek, kiedy musiała oznajmić:
- Jest za dziesięć piąta, Matyldo.
W pierwszym tygodniu, kiedy Matylda zajrzała do biblioteki, pani Phelps zapytała:
- Czy mama przyprowadza cię tu i razem wracacie do domu?
- Mama codziennie jeździ do Aylesbury grać w bingo – odpowiedziała Matylda. – Nie wie, że tutaj przychodzę.
- Ale to niedobrze – zasępiła się pani Phelps. – Powinnaś zapytać ją o zgodę.
- Lepiej nie – mruknęła Matylda. – Nie popiera czytania. Mój tata też nie.
- Ale co miałabyś robić codziennie sama, w pustym domu?
- Wałkonić się i oglądać telewizję.
- Rozumiem.
- Właściwie nie ma znaczenia, co robię – podsumowała Matylda z odcieniem smutku.



Pani Phelps martwiła się o bezpieczeństwo dziecka na szczególnie ruchliwej High Street i skrzyżowaniu, ale zdecydowała się nie wtrącać.
W ciągu tygodnia Matylda skończyła Wielkie nadzieje, które miały czterysta jedenaście stron.
- Uwielbiam je – oświadczyła bibliotekarce – Czy Dickens napisał coś jeszcze?
- Wiele książek – rzekła zdumiona pani Phelps. – Wybrać ci jakąś?
Przez kolejne pół roku pod uważnym i troskliwym okiem pani Phelps Matylda przeczytała następujące pozycje:

Nicholasa Nickelby Charlesa Dickensa
Olivera Twista Charlesa Dickensa
Jane Eyre Charlotte Bronte
Dumę i uprzedzenie Jane Austen
Tessę d’Uberville Thomasa Hardy’ego  
Otchłań ziemi Mary Webb
Kim Rudyarda Kiplinga
Niewidzialnego człowieka H. G. Wellsa
Starego człowieka i morze Ernesta Hemingwaya
Wściekłość i wrzask Williama Faulknera
Grona gniewu Johna Steinbecka
Dobrych przyjaciół J. B. Priestleya
Brighton Grahama Greene’a
Folwark zwierzęcy George’a Orwella

Była to oszałamiająca lista i pani Phelps, choć podekscytowana i zdumiona, nie dała się całkiem ponieść emocjom. Prawie każdy, kto doświadczyłby takich osiągnięć małego dziecka zrobiłby wielki zamęt, rozdmuchując wieści na całe miasteczko i kraj, ale nie pani Phelps. Pilnowała swojego nosa i nauczyła się już dawno, że wtrącanie się w sprawy czyichś dzieci nie przynosiło żadnego pożytku.
- Hemingway pisze o wielu rzeczach, których nie rozumiem – oznajmiła Matylda. – Szczególnie tych damsko-męskich. Ale i tak mi się podobało. Sposób w jaki pisze, sprawia, że czuję jakbym tam była i to wszystko widziała.
- Dobry pisarz zawsze to sprawi – potwierdziła pani Phelps – I nie martw się tymi fragmentami, których nie rozumiesz. Usiądź i pozwól słowom obmywać cię jak muzyka.
- Tak, dokładnie tak!
- Czy wiesz – spytała pani Phelps – że publiczne biblioteki, takie jak ta, pozwalają wypożyczać książki i zabierać je do domu?
- Tego nie wiedziałam – przyznała Matylda – czy ja mogłabym pożyczyć książkę?
- Oczywiście – zgodziła się pani Phelps – Kiedy wybierzesz sobie książkę, przynieś mi ją, żebym mogła ją odhaczyć i będziesz ją mogła trzymać przez dwa tygodnie. Możesz wybrać więcej niż jedną, jeśli chcesz.




I od tamtej pory Matylda chodziła do biblioteki tylko raz w tygodniu, po to aby wypożyczyć nowe książki i zwrócić przeczytane. Jej mała sypialnia zamieniła się w czytelnię i to tam siadywała i czytała przez większość popołudni, często z kubkiem gorącej czekolady. Nie była na tyle duża, żeby dosięgnąć kuchennych szafek, ale w ogrodzie trzymała niewielką skrzynkę, na której stawała, kiedy chciała po coś sięgnąć. Głównie była to gorąca czekolada, którą robiła, przed rozmieszaniem podgrzewając mleko na kuchence. Od czasu do czasu przyrządzała sobie kakao albo koktajl mleczny. Przyjemnie było sączyć ciepły napój w sypialni, czytając w ciszy pustego domu. Książki otwierały przed nią nowe światy i dzięki nim poznawała bohaterów, którzy wiedli ekscytujące życie. Pływała na starodawnych żaglowcach z Josephem Conradem. Podróżowała do Afryki z Ernestem Hemingwayem i do Indii z Rudyardem Kiplingiem. Mogła objechać cały świat, siedząc w swojej tyciej sypialni w angielskiej wiosce.

piątek, 29 lipca 2016

Tłumaczenie: J. K. Rowling, "Harry Potter - prequel"

Oryginał został opublikowany w czerwcu 2008 roku na stronie Rowling dla amerykańskiego stowarzyszenia PEN, które zrzesza autorów i Dyslexia Society. To - i kilkanaście innych opowiadań stworzonych przez innych pisarzy - zostało wydrukowane na pocztówkach i zlicytowane na rzecz walki z dysleksją.  

Wersję angielską można znaleźć TU. 





Rozpędzony motocykl wziął ostry zakręt w ciemności z taką szybkością, że obaj policjanci w radiowozie krzyknęli „łoo!” Sierżant Fisher przycisnął dużą stopą hamulec, pewny, że chłopak na siodełku spadnie mu pod koła, lecz motor zakręcił gładko, nie zrzucając żadnego z pasażerów. Zamrugał tylko czerwonym tylnym światłem, znikając w bocznej alejce.
- Teraz ich dorwiemy! - krzyknął podekscytowany posterunkowy Anderson. - To ślepy zaułek!
Leżąc na kierownicy i niemal miażdżąc pedał gazu, Fisher zdarł większość lakieru z boku samochodu, gdy ścigając motocykl, wcisnął się w wąską uliczkę. W blasku reflektorów zobaczył uciekinierów, nareszcie złapanych po piętnastu minutach. Dwaj motocykliści utknęli, uwięzieni między solidnym, ceglanym murem a radiowozem, osaczającym ich jak rzężący, jasnooki drapieżnik.
Między drzwiami samochodu a budynkami na ulicy było tak mało miejsca, że Fisher i Anderson mieli problemy z wydostaniem się z auta. Czołgali się cal po calu, niczym kraby, w stronę zbiegów, co odebrało im całą godność. Fisher przeciągnął wydatnym brzuchem po ścianie, po drodze odrywając wszystkie guziki koszuli, by w końcu tyłkiem oberwać boczne lusterko.
- Złazić z motoru! - warknął w stronę uśmiechających się drwiąco nastolatków, którzy siedzieli, skąpani w błękitnym świetle i sprawiali wrażenie jakby ich to bawiło.
Zrobili, jak im kazał. Uwalniając się wreszcie od odłamanego lusterka, Fisher obejrzał ich sobie. Mieli około dwudziestki. Ten, który prowadził, miał grzywę czarnych włosów; jego bezczelny wdzięk przypomniał Fisherowi o chłopaku córki, leniwym draniu grającym całymi dniami na gitarze. Drugi chłopak też miał czarne włosy, ale krótkie i sterczące we wszystkie strony, nosił okulary i szeroko się uśmiechał. Obaj byli ubrani w koszulki z nadrukiem jakiegoś wielkiego, złocistego ptaka, z pewnością logo jakiegoś ogłuszającego, drażniącego uszy zespołu.
- Bez kasków! - ryknął Fisher, przenosząc palec z jednej nieosłoniętej głowy na drugą. - I do tego przekroczenie prędkości o... znacząco! (tak naprawdę szybkość, jaką zarejestrowali, była niemożliwa do osiągnięcia przez jakikolwiek motocykl). - I próba ucieczki przed funkcjonariuszami policji!
- Bardzo chętnie zatrzymalibyśmy się na pogawędkę – zaczął chłopak w okularach – tylko, że próbowaliśmy...
- Nie wymądrzaj się! Siedzicie po uszy w kłopotach! - sarknął Anderson. - Imiona!
- Imiona? - powtórzył ten z długimi włosami – Eee... zastanówmy się. Jest Wilberforce... Bathsheba... Elfismark...
- A w tym ostatnim fajne jest to, że można tak nazwać chłopca lub dziewczynkę – dorzucił okularnik.
- Aaaa, chodzi wam o NASZE imiona? - domyślił się długowłosy, podczas gdy Anderson zachłystywał się gniewem. - To jest James Potter, a ja nazywam się Syriusz Black...
- Zaraz za to wszystko bekniesz, obiecuję ci, ty bezczelny, mały...
Ale ani James ani Syriusz go nie słuchali. Stali się nagle czujni jak wyżły, wpatrując się w przestrzeń za Fisherem i Andersonem, ponad dachem policyjnego radiowiozu, w ciemną czeluść ulicy. A potem jednoczesnym, płynnym ruchem sięgnęli do kieszeni spodni.
Przez sekundę obaj policjanci spodziewali się, że zobaczą skierowane w ich stronę lufy pistoletów, ale za chwilę ujrzeli, że motocykliści wyciągnęli tylko...
- Pałeczki? - zakpił Anderson. - Jajcarze z was, co? Dobra, aresztujemy was pod zarzutem...
Ale Anderson nigdy nie oznajmił powodu aresztowania, bo James i Syriusz krzyknęli coś niezrozumiałego i światła reflektorów poruszyły się. Policjanci odwrócili się, a później cofnęli. Trzej mężczyźni lecieli – tak, LECIELI – na miotłach nad uliczką i w tym samym momencie policyjne auto stanęło dęba.
Pod Fisherem ugięły się kolana, więc usiadł na ziemi, Anderson potknął się o jego wyciągnięte nogi i na niego upadł. ŁUP-BACH-KLANG – usłyszeli, jak mężczyźni na miotłach zderzają się z wzniesionym samochodem i bezładnie spadają na ziemię. Resztki połamanych mioteł posypały się w powietrzu dookoła nich.
Motocykl znów zaryczał. Fisher zmusił się, żeby popatrzeć na nastolatków i rozdziawił usta.
- Serdeczne dzięki! - zawołał Syriusz, przebijając się przez warkot silnika. - Wisimy wam przysługę!
- Taa, miło było poznać! - dodał James. - I pamiętajcie: Elfismark! Uniwersalne!
Rozległ się łoskot i zatrzęsła się ziemia; Fisher i Anderson, przerażeni, rzucili się sobie w ramiona. Ich samochód runął na ziemię. Teraz zahuczał motocykl. Na oczach niedowierzających policjantów wzbił się w powietrze – James i Syriusz odlecieli w nocne niebo, a tylni migacz motoru zamrugał w czerni jak znikający rubin.  



wtorek, 21 czerwca 2016

Tłumaczenie: Daryl Gregory, "Druga osoba, czas teraźniejszy"

Jeszcze żyję. Chociaż co to za życie.

Oryginał tu.







Druga osoba, czas teraźniejszy

Jeżeli myślisz „Ja oddycham”, „ja” jest niepotrzebne. Nie istniejesz żaden „ty”, mogący mówić „ja”. Tym, co nazywamy „ja”, jest jedynie furtka, poruszana między każdym naszym wdechem i wydechem.

-        Shun Ryu Suzuki

Kiedyś myślałem, że mózg jest najważniejszym organem ludzkiego ciała, dopóki nie zorientowałem się, kto podsunął mi tę myśl.

-        Emo Philips



Kiedy wchodzę do biura, doktor S. opiera się o biurko, rozmawiając poważnie z rodzicami zmarłej dziewczynki. Nie jest zadowolony, ale gdy podnosi wzrok, uśmiecha się specjalnie dla mnie.
- A oto i ona – mówi, jak prezenter teleturnieju odsłaniający główną nagrodę. Ludzie siedzący na krzesłach odwracają się, a doktor Subramaniam posyła mi dyskretne, pokrzepiające mrugnięcie.
Pierwszy wstaje ojciec, człowiek o kwadratowej, plamistej twarzy; ma ogromny okrągły brzuch, który nosi przed sobą jak piłkę do koszykówki. Jak przy poprzednich wizytach, cały się marszczy, próbując dopasować minę do swoich uczuć. Za to matka zdążyła już płakać; a w jej twarzy można czytać jak w otwartej księdze: radość, strach, nadzieja, ulga. Za bardzo to wszystko przeżywa.
-        Och Thereso – odzywa się – Jesteś gotowa pojechać do domu?
Ich córka miała na imię Therese. Zmarła z powodu przedawkowania dwa lata temu i od tamtej pory Mitch i Alice Klass szukając jej odwiedzili ten szpital kilkanaście razy. Rozpaczliwie pragną, bym została ich córką i w ich głowach już nią jestem.
Ręką wciąż dotykam klamki. - A mam jakiś wybór? - W papierach mam tylko siedemnaście lat, żadnych kart kredytowych, pracy, samochodu. Wszystko, co posiadam, to kłąb ciuchów. I jest jeszcze Roberto,  najtęższy sanitariusz na oddziale, stojący w korytarzu tuż za mną, skutecznie blokujący moje próby ucieczki.
Matka Theresy wstrzymuje na chwilę oddech. Jest szczupłą, drobnokościstą kobietą, która wydaje się być wysoka, dopóki ktoś przy niej nie stanie. Mitch sięga dłonią do jej ramienia, później opuszcza rękę.
Jak zwykle, kiedy Alice i Mitch przyjeżdżają do szpitala, czuję się jak wrzucona w środek opery mydlanej, gdzie nie znam swoich kwestii. Patrzę wprost na doktora S. a jego twarz zastygła w profesjonalnym uśmiechu. W ciągu ubiegłych lat kilkakrotnie przekonał ich, żeby pozwolili mi zostać dłużej, ale przestali go słuchać. Są moimi prawnymi opiekunami i mają Inne Plany. Doktor S. ucieka wzrokiem i pociera sobie nos.
-        Tak jak myślałam – kwituję.
Ojciec się krzywi. Matka wybucha nową falą płaczu, i płacze przez całą drogę wyjścia z budynku. Doktor Subraminiam obserwuje nas sprzed głównych drzwi, kiedy odjeżdżamy, ręce ma wetknięte w kieszenie. Nigdy w życiu nie byłam tak na niego wściekła – nigdy, w całym moim dwuletnim  życiu.

*

Narkotyk nazywa się Zen, albo Zombie, albo po prostu Z. Dzięki doktorowi S. mam jako-takie pojęcie, jak zabił Therese.
- Spójrz w lewo – polecił mi pewnego popołudnia. - A teraz popatrz w prawo. Czy pokój stał się niewyraźny, kiedy zmieniłaś kierunek patrzenia? - Poczekał, aż powtórzę całą czynność. - Żadnego rozmazania. Nikt tego nie widzi.
To jedna z tych rzeczy, które kręcą lekarzy od mózgów. Nie tylko nikt nie jest w stanie zobaczyć zamazania, mózgi w dodatku kompletnie je wycinają. Prześlizgują się po nim – najpierw lewo, potem prawo i nic pomiędzy, fałszując nasze poczucie czasu, tak, że nawet tego nie zauważamy.
Naukowcy wpadli na to, że mózg wycina różne pierdoły przez cały czas. Podłączali pacjentów pod różne maszyny i kazali im podnosić jeden z palców, poruszać nim w dowolnym momencie. Za każdym razem mózg wysyłał sygnał wędrujący do palca do 300 milisekund przed tym, jak pacjent świadomie zdecydował się nim poruszyć. Doktor S. powiedział, że można było zobaczyć jak mózg rozgrzewa się tuż przed tym, jak pacjent świadomie pomyślał: teraz.
To dziwne, ale staje się dziwniejsze, im dłużej się nad tym myśli. A ja miałam dużo czasu, by o tym myśleć.
Świadomy umysł – to „ja”, które myśli „hej, pić mi się chce, sięgnę po szklankę zimnej wody” - o niczym nie decyduje. Sygnał, żeby wyciągnąć rękę przebył już pół drogi w dół twojego ramienia zanim nawet zorientujesz się, że jesteś spragniony. Myśl podąża za myślą. Tak przy okazji, wtrąca mózg, zdecydowałem, że poruszysz ręką, więc pomyśl o tym, proszę bardzo, dziękuję.
Przerwa między poleceniem trwa przeważnie maksymalnie do 300 milisekund. Zen rozciąga ją do minut. Do godzin.
Jeśli wpadniecie na kogoś, kto naćpał się Zenu, nie zauważycie nic wyjątkowego. Mózg tej osoby ciągle podejmuje decyzje, a ciało wykonuje dane rozkazy. Możecie z nimi rozmawiać, a oni będą rozmawiać z wami. Możecie opowiadać sobie dowcipy, iść na hamburgery, odrobić pracę domową, uprawiać seks.
Ale ta osoba nie będzie świadoma. Jej „ja” nie istnieje. Równie dobrze możecie gadać z komputerem. A już dwoje ludzi na Zen - „ty” i „ja” - to jak pacynka konwersująca z pacynką.


*

To pokój małej dziewczynki zmieniającej się w nastolatkę. Półki i parapety wypełniają zwierzątka-maskotki wraz z płytami chrześcijańskiego rocka, szczotkami do włosów i buteleczkami lakieru do paznokci. Plakaty z Fun Club przyczepiono do ściany, razem z tablicą korkową niewidoczną pod wstążkowymi odznaczeniami piłkarskimi i medalami z gimnastyki sięgającymi drugiej klasy podstawówki. Nad biurkiem wisi plakietka „Obiecuję...” nakłaniająca chrześcijańską młodzież do podjęcia przedmałżeńskiej abstynencji. I wszędzie, przypięte i przyklejone do ścian, widać zdjęcia – Therese na obozie katolickim, Therese na równoważni, Therese obejmująca ramionami swoich młodych przyjaciół. Każdego ranka mogła otwierać oczy i po tysiąckroć przypominać sobie kim jest, kim była i kim ma się stać.
Podnoszę wielką, pluszową pandę zajmującą honorowe miejsce na łóżku. Wygląda na starszą ode mnie, a futerko na pyszczku prawie zupełnie się wytarło. Guzikowe oczy zwisają na białych nitkach – były przyszywane więcej niż raz.
Ojciec Therese przynosi żałośnie małą torbę, zawierającą wszystko, co zabrałam ze szpitala – przybory toaletowe, kilka zmian ubrań, i pięć książek doktora S. - Stary Tuliś trochę się na ciebie wyczekał – mówi.
- Miś Przy-Tuliś.
- Tak, Przy-Tuliś! - cieszy go, że pamiętam. Jakby to cokolwiek znaczyło. - Wiesz, matka odkurzała ten pokój co tydzień. Nigdy nie wątpiła, że wrócisz.
Ja nigdy tu nie byłam, a ona już tu nie wróci, ale zmęczyło mnie ciągłe poprawianie zaimków. - Cóż, to miło z jej strony – odpowiadam.
- Było jej bardzo ciężko. Wiedziała, że ludzie gadali, pewnie uważali, że to jej wina – nasza wspólna. Ale martwiło ją tylko to, co mówili o tobie. Nie mogła znieść, że uważają, że zwariowałaś.
- Oni?
Mruga.
- Kościół.
Ach. Kościół. To pojęcie niosło ze sobą tyle uczuć i skojarzeń dla Therese, że już dawno temu poddałam się, próbując je zrozumieć. Kościołem był budynek z czerwonej cegły w Davenport pod wezwaniem Chrystusa i drobiny kurzu w jasnych prześwitach pomiędzy potężnymi, szklanymi oknami w kształcie nagrobków. Kościołem był Bóg i Duch Święty (ale nie Jezus – on miał inne, bardziej osobiste znaczenie). Przede wszystkim jednak była nim wspólnota, dziesiątki ludzi, którzy znali ją nim przyszła na świat. Kochali ją, czuwali nad nią i obserwowali każdy jej krok. To jak posiadanie setki nadopiekuńczych rodziców.
Niemal wybucham śmiechem.
- Zdaniem Kościoła Therese była wariatką?
Marszczy brwi, nie wiem czy dlatego, że obraziłam Kościół czy dlatego, że wspomniałam imię jego córki. - Oczywiście, że nie. Po prostu bardzo nas zmartwiłaś. - Jego głos zachował trzeźwy ton, którego prawdopodobnie nie mogła znieść jego córka. - Wiesz, że kościół modlił się za ciebie każdego tygodnia?
- Naprawdę? - Znam Therese na tyle, aby wiedzieć, że byłaby okropnie zażenowana. To ona się modliła, a nie o nią.
Ojciec Therese obserwuje moją twarz w poszukiwaniu rumieńca wstydu, a może kilku łez. Żal za grzechy byłby pierwszą oznaką spowiedzi. Ciężko mi traktować to wszystko poważnie.
Siadam na łóżku i zapadam się w materac. To na nic. Podwójne łóżko zajmuje większość miejsca, dookoła zostało zaledwie kilka stóp przestrzeni. Gdzie ja będę medytować?
- No cóż – przerywa ciszę ojciec Therese. Głos mu złagodniał. Może myśli, że wygrał. - Pewnie chcesz się przebrać – mówi.
Kieruje się w stronę drzwi, ale nie wychodzi. Podchodzę do okna, lecz czuję jego obecność. Czeka. Nareszcie dziwaczność całej sytuacji sprawia, że się odwracam.
Gapi się w podłogę, dłonią pociera kark. Być może Therese umiała wyczuć jego nastroje, ale leży to poza moimi możliwościami.
- Chcemy ci pomóc, Thereso. Ale jest zbyt wiele rzeczy, których nie rozumiemy. Kto dał ci narkotyki, dlaczego poszłaś z tym chłopcem, dlaczego miałabyś... - jego dłoń drży w zduszonym geście, który może być złością albo ledwie frustracją. - To po prostu... trudne.
- Wiem – odzywam się. - Dla mnie też.
Zamyka drzwi kiedy wychodzi, a ja zrzucam pandę na podłogę i z ulgą opadam na wznak. Biedny pan Klass. Chciałby tylko wiedzieć, czy jego córka upadła z bożej łaski, czy ktoś ją do tego popchnął.

*

Kiedy chcę trochę poświrować,  moje „ja” myśli o „mnie” posiadającym „ja”. Jedyną rzeczą bardziej kretyńską od konwersacji pacynek, jest pacynka gadająca do siebie.
Doktor S. mówi, że nikt nie wie, czym jest umysł, albo jak działa mózg, albo czym tak naprawdę jest świadomość. Kiedy byłam w szpitalu, rozmawialiśmy prawie codziennie, a kiedy zauważył, że interesuję się tymi sprawami – a jak mogłabym się nie interesować – dał mi parę książek i dyskutowaliśmy o mózgach; jak tworzą myśli i podejmują decyzje.
- Jak ci to wytłumaczyć... - zawsze zaczynał. A potem wypróbowywał na mnie metafory z książki, nad którą właśnie pracował. Moją ulubioną jest ta z Parlamentem, Gońcem i Królową.
- Mózg oczywiście nie jest całością – zaczął. - Składa się z milionów pulsujących komórek, które dzielą się na setki receptorów i tak dalej. Istnieją w nim dziesiątki węzłów, a każdy z nich stara się być głośniejszy od reszty. Przy każdej decyzji umysł wybucha hałasem, a to powoduje... jak ci to wyjaśnić... Widziałaś kiedyś obrady brytyjskiego parlamentu na C-SPAN?
Oczywiście, że widziałam, w szpitalu telewizor stale jest włączony.
- Członkowie Umysłowego Parlamentu ciągle wrzeszczą związkami chemicznymi i ładunkami elektrycznymi, aż wszyscy razem drą się unisono. Bum! Mamy „myśl”, mamy „decyzję”. Parlament śle sygnał do ciała, żeby zatwierdzić decyzję, ale jednocześnie daje znać Gońcowi, żeby zaniósł nowinę...
- Moment, kim jest goniec?
Doktor macha ręką. - Na razie to nie jest ważne (dużo później, w innej dyskusji, doktor S. wytłumaczył mi, że Goniec to nie jednostka, ale kaskada nerwowych reakcji zachodzących w skroniowej części układu limbicznego, która zazębia mapę nerwową najnowszej myśli z już istniejącą – do tego czasu wiedziałam, że „mapa nerwowa” to kolejna przenośnia na kolejny złożony proces i że nigdy nie zbliżę się do sedna tego wszystkiego. Doktor S. kazał mi się nie martwić, bo nikt nie zbliża się do sedna wszystkiego.) - Goniec zanosi wiadomość Królowej.
- No dobrze, więc kim jest Królowa? Świadomością?
- Tak jest! Czystą jaźnią!
Rozpromienił się, że jestem pojętną uczennicą. Gadki na takie tematy zawsze ożywiały doktora S. jak nic innego, ale nie zwracał uwagi na sposób, w jaki, leżąc u niego w gabinecie pozwoliłam mojemu szlafrokowi rozchylić się przy dekolcie. Gdybym tylko umiała wepchnąć obie półkule mojego mózgu w koronkowy biustonosz...
- Goniec – kontynuuje – zanosi wiadomość Jej Wysokości, co też Parlament zadecydował. Królowa nie musi wiedzieć o wszystkich pomniejszych sporach, które miały miejsce po drodze, o odrzuconych możliwościach. Powinna jedynie wiedzieć, jaki rozkaz wydać poddanym. I Królowa każe ciału ustosunkować się do podjętej decyzji.
-        Chwileczkę, myślałam, że Parlament zdążył wysłać sygnał. Powiedział pan, że można zobaczyć mózg rozgrzewający się przed świadomą myślą.
-        W tym cały dowcip. Królowa ogłasza decyzję i myśli, że poddani słuchają jej rozkazu, a tymczasem powiedziano im już, co robić. Sięgają po swoje szklanki z wodą.



*

Schodzę boso do kuchni, ubrana w spodnie od dresu i koszulkę Therese. T-shirt jest trochę za mały, Therese, mistrzyni w odchudzaniu się i umartwiaczka na poziomie olimpijskim była ode mnie nieco drobniejsza. Alice siedzi przy stole, już ubrana, przed nią leży otwarta książka.
- Pospałaś sobie dzisiaj – mówi przyjaźnie. Twarz ma umalowaną, włosy ułożone lakierem; każdy na swoim miejscu. Kubek po kawie stojący obok książki jest pusty. Czekała na mnie od wieków.
Rozglądam się za zegarem i znajduję go nad drzwiami. Jest zaledwie dziewiąta. W szpitalu wstawałam później każdego dnia.
- Umieram z głodu – mówię. Jest tu lodówka, piekarnik, kilkanaście szafek. Nigdy nie robiłam samodzielnie śniadania. Ani obiadu czy kolacji, jeśli już o tym mowa. Przez całe moje życie jedzenie wjeżdżało na stołówkowych tacach. - Mam ochotę na jajecznicę.
Alice mruga. - Jajka? Ty nigdy... - Gwałtownie wstaje. - Oczywiście. Siadaj, Thereso, zaraz ci zrobię.
- Nazywaj mnie „Terry”, dobrze?
Alice zastyga, myśli nad powiedzeniem czegoś – niemal słyszę szczęk trybików i przekładni w jej głowie – i nagle kieruje się w stronę szafki, kuca i wyjmuje z niej patelnię teflonową.
Udaje mi się zgadnąć, w której szafce przechowywane są kubki i częstuję się resztkami kawy z dzbanka. - Nie musisz iść do pracy? - pytam. Alice pracuje w firmie zaopatrzeniowej związanej z restauracjami. Therese nigdy nie wdawała się w szczegóły, jeśli chodziło o ten temat.
- Wzięłam urlop – wyjaśnia mi. Rozbija jajko o krawędź patelni, potem miękko potrząsa skorupkami, wytrząsając z nich żółtko, które plaska o patelnię, by następnie włożyć jedną połówkę skorupki w drugą. A wszystko to jedną ręką.
- Dlaczego?
Uśmiecha się z przymusem. - Nie mogliśmy cię tak po prostu zostawić po powrocie do domu. Pomyślałam, że przyda nam się trochę wspólnego czasu. Podczas okresu oswajania.
- To kiedy mam spotkanie u tego terapeuty? Jakmutam?
Mój kat.
- To kobieta. Doktor Mehldau przyjmuje w Baltimore, więc zawieziemy cię tam jutro. - Oto ich wielki plan. Doktorowi Subraminiamowi nie udało się przywrócić Therese, więc gnają do kogokolwiek, kto twierdzi, że potrafi. - Odnosiła wielkie sukcesy, jeśli chodzi o ludzi w twojej sytuacji. To jej książka. - Kiwa głową w kierunku stołu.
- I co z tego? Doktor Subraminiam pisze następną. - Sięgam po książkę. Droga do domu: Znajdowanie zagubionych w Zen. - Co jeśli się na to nie piszę?
Nie odzywa się, mieszając jajecznicę. Za cztery miesiące skończę osiemnaście lat. Doktor S. powiedział, że trudniej im będzie mnie wtedy kontrolować. Cały czas słyszę tykający zegar w mojej głowie, ale jest wystarczająco głośny, by odliczanie dotarło też do Alice i Mitcha.
- Pozwólmy na początek spróbować doktor Mehldau.
- Na początek? A co potem? - Nie odpowiada. Przed oczami błyska mi scena ze mną przywiązaną do łóżka i księdzem wykonującym znak krzyża nad moim skręcającym się ciałem. To fantazja, nie wspomnienie Therese – potrafię je odróżnić. Poza tym, gdyby to już przytrafiło się Therese, z pewnością nie byłoby tam księdza.
- Okay – próbuję. - A co, jeśli ucieknę?
- Jeśli zmienisz się w rybkę – mówi lekko – ja zostanę rybakiem i znajdę cię w morzu.
- Co? - Zaczynam się śmiać. Nigdy nie słyszałam Alice mówiącej coś poza prostymi, okrągłymi zdaniami.
Uśmiech Alice jest smutny. - Nie pamiętasz?
- Aaa, taaak. - Pamięć zaskakuje. - Uciekający króliczek. Podobało jej się?

*

Książka doktora S. mówi o mnie. No dobra, o wszystkich, którzy przegięli z Zenem, ale jest nas tylko kilka tysięcy. Z. nie jest oszałamiająco popularny, ani w USA, ani gdziekolwiek indziej. To nie halucynogen, nie wywołuje euforii ani depresji. Nie działasz na spidzie, nie odpływasz, właściwie to nawet nie jesteś na haju w normalny sposób. Trudno dostrzec jego atrakcyjność. Szczerze mówiąc, sama mam z tym problem.
Doktor S. mówi, że rolą większości narkotyków nie jest to, żeby lepiej się poczuć, ale to, żeby zupełnie wyłączyć uczucia. Chodzi o odrętwienie, o ucieczkę. A Zen jest jak ozdobna pułapka spod ręki projektanta. Zen obezwładnia Gońca, zamyka go w pokoju, uniemożliwiając dostarczanie wiadomości Królowej. Mapa nerwowa nie jest aktualizowana, więc Królowa nie słyszy, o czym decyduje Parlament. Nie mając dekretów do wywrzaskiwania, pogrąża się w ciszy. To owej ciszy pragną ludzie tacy jak Therese.
Ale prawdziwy szał – jeśli już mówimy o ludziach pokroju Therese – zaczyna się przy przedawkowaniu. Wystarczy połknąć za dużo Zena i Goniec zostanie w swoim pokoju przez długie tygodnie. A kiedy się w końcu wydostanie, nie pamięta drogi do pałacu Królowej. Cały proces uaktualniania jaźni, który trwał od wieków, nagle się wykoleja. Nie można odnaleźć milczącej Królowej.
Goniec, biedny gość, robi jedyną rzecz, do której jest zdolny. Gna przed siebie i przekazuje odezwy pierwszej dziewczynie, jaką napotka na swej drodze.
Królowa jest martwa. Niech żyje Królowa.

*



- Witaj, Terry. Jestem doktor Mehldau. - Okazuje się być przysadzistą kobietą z przyjazną, okrągłą twarzą i krótkimi, ciemnymi włosami przetykanymi siwizną. Wyciąga do mnie dłoń. Palce ma chłodne i szczupłe.
- Nazwała mnie pani Terry.
- Uprzedzono mnie, że wolisz, żeby tak się do ciebie zwracać. A może wolisz jakąś inną formę?
- Nie... po prostu spodziewałam się, że pani też będzie powtarzała w kółko „Therese” i „Therese”.
Śmieje się i siada na krześle obitym czerwoną skórą, które wygląda na miękkie i zarazem solidne. - To nie bardzo by pomogło, prawda? Nie mogę cię do niczego zmusić, Terry.
- A więc mogę sobie iść.
- Nie zatrzymam cię. Ale będę musiała dać znać twoim rodzicom, jak sobie radzimy.
Moim rodzicom.
Wzrusza ramionami. - Taka praca. Więc może usiądziesz i porozmawiamy, dlaczego tu jesteś.
Krzesło naprzeciw niej jest obite materiałem, nie skórą, ale i tak wygląda przytulniej niż cokolwiek w gabinecie doktora Subraminiama. Cały gabinet jest milszy niż biuro doktora S. Ściany w kolorze żonkili z białym wykończeniem, duże okna lśniące zza śnieżnobiałych rolet, obrazy w ciepłych odcieniach.
Nie siadam.
- Pani zadaniem jest zmienić mnie w córkę Mitcha i Alice. Nigdy się na to nie zgodzę. Więc całe to gadanie to bzdura.
- Terry, nikt nie może cię zmienić w kogoś, kim nie jesteś.
- No to skończyłyśmy. - Przechodzę przez pokój, choć tak naprawdę raczej przypomina to spacer i chwytam afrykańską figurkę z regału. Na półkach stoi wystarczająco dużo książek, żeby wyglądało to profesjonalnie, ale zostawiono wiele wolnych miejsc na dekoracje ze świeczek, japońskich wachlarzy i dyplomów upamiętniających nagrody i osiągnięcia. Półki doktora S. były wypełnione książkami, przywalonymi książkami i podpartymi książkami. Regały doktor Mehldau mają sprzedawać ją samą.
- To kim pani jest, psychiatrą, psychologiem czy kim? - W szpitalu miałam do czynienia ze wszystkimi. Psychiatrzy są lekarzami jak doktor S. mogą wypisywać recepty. Jeszcze nie rozpracowałam, w czym pomagają psycholodzy.
- Ani tym, ani tym. - mówi. - Jestem doradcą.
- To skąd ten „doktor”?
- Z wykształcenia. - Jej głos się nie zmienił, ale mam wrażenie, że pytanie ją rozdrażniło. Dziwnie mnie to cieszy.
- Okay, doktor Doradco, w czym będzie mi pani doradzać? Nie oszalałam. Wiem, kim była Therese, wiem, co zrobiła, wiem, że to do niej niegdyś należało to ciało. - Odkładam figurkę na miejsce, obok szklanego sześcianu, którego można używać jako przycisku do papieru. - Ale ja nią nie jestem. To moje ciało i nie zabiję się tylko po to, żeby Alice i Mitch mogli odzyskać ich małą dziewczynkę.
- Terry, nikt nie chce twojej śmierci. Nikt nawet nie chce, żebyś była taka, jak przedtem.
- Tak? To za co pani płacą?
- Pozwól mi wyjaśnić. Proszę, usiądź. Proszę.
Szukam wzrokiem zegara i wreszcie znajduję go na najwyższej półce. W myślach ustawiam czas na pięć minut i siadam naprzeciw niej, kładąc dłonie na kolanach. - Niech pani strzela.
- Twoi rodzice poprosili mnie o rozmowę z tobą, ponieważ pomogłam innym w twojej sytuacji, innym osobom, które przedawkowały Z.
- Pomogła w czym? W udawaniu grania kogoś, kim nie są?
- Pomagam im wrócić do tego, kim . Twoje doświadczenia podpowiadają, że Therese była zupełnie inną osobą. Nikt temu nie przeczy. Ale ty, ujmując rzecz biologicznie i prawnie, wciąż jesteś Therese Klass. Masz jakieś plany, jak sobie z tym poradzić?
Tak właściwie to mam, i zakładają one spieprzenie stąd tak szybko, jak to tylko możliwe. - Poradzę sobie – ucinam.
- A co z Alice i Mitchem?
Wzruszam ramionami. - Co z nimi?
- Ciągle pozostają twoimi rodzicami, a ty ich dzieckiem. Przedawkowanie przekonało cię, że jesteś nową osobą, ale ich nie zmieniło. Nadal są za ciebie odpowiedzialni i troszczą się o ciebie.
- Niewiele mogę na to poradzić.
- Masz rację. Lecz takie są fakty. Masz dwoje ludzi, którzy cię kochają i z którymi będziesz związana przez resztę życia. Będziesz musiała wymyślić, jak odnieść się do tej relacji. Zen mógł wypalić most pomiędzy tobą, a dawnym życiem, ale zawsze możesz ten most odbudować.
- Paniusiu, ja nie chcę niczego budować. Rozumiesz, Alice i Mitch wydają się mili, ale gdybym szukała sobie rodziców, wybrałabym kogoś innego.
Doktor Mehldau się uśmiecha. - Nikt nie wybiera sobie rodziców, Terry.
Nie jestem w nastroju do śmiechu. Wskazuję na zegar. - To strata czasu.
Przechyla się do przodu. Mam wrażenie, że chce mnie dotknąć, ale tego nie robi. - Terry, nie znikniesz, jeżeli będziemy rozmawiać o tym, co ci się przydarzyło. Wciąż tu będziesz. Jedyną różnicą będzie to, że odzyskasz własne wspomnienia jako ty. Możesz mieć swoje stare życie i wybrać sobie nowe.
No jasne, to łatwizna. Tak jakbym mogła sprzedać duszę diabłu i jednocześnie ją zatrzymać.

*

Nie pamiętam pierwszych tygodni w szpitalu, chociaż doktor S. twierdzi, że byłam przytomna. W którymś momencie zdałam sobie sprawę z upływu czasu, albo raczej że sama przepływam przez czas. Wczoraj na kolację zjadłam lasagne, dzisiaj zjem klopsa. To ja leżę w tym łóżku. Myślę, że uświadomiłam to sobie i o tym zapomniałam kilkakrotnie, nim udało mi się to przyswoić.
Każdy dzień był wyczerpujący psychicznie, ponieważ wszystko było nieustająco nowe. Gapiłam się na pilot od telewizora przez pół godziny, żonglując nazwą na końcu języka i nie dotarło to do mnie aż do chwili gdy pielęgniarka chwyciła go, by włączyć mi telewizor. Wtedy mnie oświeciło: pilot. A później zalała mnie fala innych słów: telewizja. Kanał. Teleturniej.
Ludzie byli gorsi. Nazywali mnie obcym imieniem i oczekiwali ode mnie rozmaitych rzeczy. Lecz dla mnie każdy, od pielęgniarki z nocnej zmiany, przez portiera, aż po Alice i Mitcha Klassów, wydawał się być równie ważny – a może raczej równie nieistotny.
Poza doktorem S. Był przy mnie od początku, a zatem znałam go przed naszym pierwszym spotkaniem. Należał do mnie jak moje własne ciało.
Ale cała reszta dotycząca świata – imiona, szczegóły, fakty – jedno po drugim wyparowały w słońcu. Mój mózg przypominał strych, schowek zapchany starymi i interesującymi przedmiotami rozrzuconymi w kompletnym chaosie.
Częściowo rozumiałam, że ktoś musiał tam mieszkać przede mną. A potem zorientowałam się, że ów strych jest nawiedzony.

*

Po niedzielnej mszy porywa mnie strumień ludzi. Wychylają się z ławek kościelnych, żeby uściskać Alice i Mitcha, a później mnie. Klepią mnie po plecach, chwytają za ramiona, całują w policzki. Wiem z przebłysków pamięci Therese, że wielu z tych ludzi było z nią blisko związanych, jak ciotki i wujowie. I każdy z nich, jeżeli Therese wpadłaby w kłopoty, przyjąłby ją pod swój dach, nakarmił i zapewnił nocleg.
To wszystko bardzo miłe, ale ich ciągły dotyk sprawia, że mam ochotę wrzeszczeć.
Jedyne, czego pragnę, to wrócić do domu i zrzucić z siebie tę sukienkę. Nie miałam żadnego wyboru poza super-ultra-dziewczęcą kolekcją sukienuś Therese. Jej szafa jest ich pełna i zdołałam znaleźć taką, która na mnie pasowała, nawet jeśli nie do końca dobrze się w niej czułam. Ona jednak kochała te wszystkie sukienki. Były jej kamizelkami kuloodpornymi wyszywanymi w kwiatki. Kto śmiał wątpić w czystość dziewczyny zapiętej pod szyję w sukienkę od Laury Ashley?
Stopniowo przedostajemy się do przedsionka, w stronę chodnika i parkingu, przez całą drogę otoczeni. Przestaję próbować dopasować twarze do wspomnień Therese.
Przy samochodzie opada nas grupka nastolatków, witających mnie kolejno; dziewczyny mocno mnie przytulają, chłopcy nachylają się w zdystansowanych uściskach: ramiona wyciągnięte ku mnie, odsunięte biodra. Jedna z dziewczyn, pieguska z rudymi lokami miękko opadającymi  na ramiona, trzyma się z daleka, zanim nieoczekiwanie mnie do siebie przyciska, szepcząc do ucha: „Tak się cieszę, że u ciebie w porządku, panno T.”. Szept jest napięty, jakby zdradzała mi właśnie wielką tajemnicę.
Z tłumu wyłania się mężczyzna i rozchyla ramiona, uśmiechając się szeroko. Ma od dwudziestu-paru do trzydziestu-kilku lat, włosy postrzępione i nażelowane; fryzura, na którą przynajmniej o dziesięć lat jest za stary. Nosi wyprasowane spodnie khaki, błękitną podwiniętą koszulę i kraciasty, poluzowany krawat.
Dusi mnie w uścisku, a jego woda kolońska dławi niczym dodatkowa para rąk. Nietrudno go odszukać w pamięci Therese; to Jared, pastor odpowiedzialny za młodzież. Najbardziej uduchowiona osoba jaką znała, i przy okazji obiekt jej zauroczenia.
- Dobrze, że znowu jesteś, Thereso – mówi teraz. Jego policzek ociera się o mój. - Tęskniliśmy za tobą.
Kilka miesięcy przed przedawkowaniem grupa młodzieży wracała z weekendowych rekolekcji kościelnym autobusem. Jared usiadł obok niej i zasnęła, wtulona w niego, wdychając tę samą wodę kolońską.
- Ty z pewnością – ripostuję. - Trzymaj łapy z daleka, Jared.
Jego uśmiech nie blednie, dłonie wciąż trzyma mi na ramionach. - Słucham?
- No błagam, głuchy by usłyszał.
Jego ręce opadają i patrzy nierozumiejąco na mojego ojca. Potrafi udawać niewiniątko. - Nie rozumiem, Thereso, ale jeżeli...
Posyłam mu spojrzenie sprawiające, że cofa się kilka kroków. Jakiś czas później Therese obudziła się z Jaredem u boku, rozwalonym na zapadniętym siedzeniu z zamkniętymi oczami i otwartymi ustami. Jego ręka leżała między jej udami, z kciukiem muskającym kolano. Miała na sobie szorty, a jego dotyk niemal parzył. Jego ramię znajdowało się cale od jej ciepłego krocza.
Therese wierzyła, że zasnął.
Wierzyła również, że to nierówna droga sprawiła iż ramię Jareda przesunęło się w stronę jej krocza, dotykając go przez materiał spodenek. Zamarła wtedy, z podniecenia i wstydu.
- Domyśl się, Jared – wsiadam do samochodu.

*



Wielkie pytanie, na które mogę pomóc odpowiedzieć, jak sądzi doktor S., to dlaczego istnieje świadomość. Albo, wracając do mojej ulubionej metafory, skoro to Parlament podejmuje wszystkie decyzje, po co trzymać Królową?
Ma oczywiście swoje teorie. Myśli, że w Królowej chodzi o opowiadanie historii. Mózg potrzebuje opowieści, aby nadać decyzjom pewien sens i ciągłość, by mógł je zapamiętać i użyć podczas podejmowania kolejnych. Mózg nie może nadążyć za trylionem możliwości innych decyzji, które mógłby podjąć w danej chwili, potrzebuje jednej, wykonawcy i powodu. Umysł składuje wspomnienia, a świadomość odciska na nich tożsamość: ja zrobiłam to czy tamto. Te wspomnienia stają się oficjalnymi archiwami, precedensami, których używa Parlament by działać dalej.
- Królowa to tylko figurantka – tłumaczył mi doktor S. - Reprezentuje królestwo, ale sama do niego nie należy, ani nie ma nad nim żadnej władzy.
- Nie czuję się jak figurantka – stwierdziłam.
Doktor S. roześmiał się. - Ja też nie. Jak wszyscy.

*

Terapia doktor Mehldau zakłada sporadyczne wspólne sesje z Mitchem i Alice, czytanie pamiętnika Therese i oglądanie domowych nagrań. Dzisiejsze przedstawia małą Therese, przebraną w prześcieradła, wśród dzieciaków w szlafrokach, w skupieniu czuwającą nad lalką w żłobie.
Doktor Mehldau pyta, co Therese wtedy myślała. Cieszyła się, że gra Maryję? Lubiła występować?
- A skąd mam wiedzieć?
- Więc wyobraź to sobie. Jak myślisz, co myślała wtedy Therese?
Tego też jest dużo. Wyobraź sobie, co wtedy myślała. Udawaj. Postaw się na jej miejscu. W swojej książce nazywa to „przejmowaniem”. Wymyśla dużo własnych słów, a potem definiuje je jak jej się żywnie podoba, nie przeprowadzając w tym celu żadnych dogłębnych badań. W porównaniu do artykułów neurologicznych, które pożyczył mi doktor S., książeczka doktor Mehldau to komiks z przypisami.
- Cóż, Therese była dobrą małą chrześcijanką, więc pewnie ją to bawiło.
- Jesteś pewna?
Na scenę wchodzą trzej królowie w postaci małych chłopców. Rzucają dary i recytują swoje kwestie, ale Therese ma niespokojną minę. Zbliża się jej dialog.
Therese jest przerażona, że coś spieprzy. Wszyscy będą ją obserwować. Prawie udaje mi się zobaczyć wiernych w ciemności poza sceną. Alice i Mitch też tam są, czekając na każde słowo. Czuję ucisk w klatce piersiowej i zdaję sobie sprawę, że wstrzymuję oddech.
Wzrok doktor Mehldau spoczywa na mnie, wystudiowanie obojętny.
- Wie pani co? - nie mam pojęcia, co teraz powiedzieć, gram na czas. Kręcę się w dużym, beżowym fotelu i poruszam nogą, na której siedzę. - Rzecz, którą lubię w buddyzmie to to, że buddyści rozumieją, że chrzaniłeś rzeczy przez całą serię swoich przeszłych wcieleń. Nie mam nic wspólnego z decyzjami Therese, bez względu na to, czy dopadła ją dobra czy zła karma – to jedna z natrętnych myśli nawiedzających mnie w dziewczęcym pokoiku Therese. - Bo tak: Therese była chrześcijanką, więc pewnie pomyślała, że przez przedawkowanie narodzi się na nowo, wybaczą wszystkie jej grzechy. To idealny narkotyk: samobójstwo bez trupa.
- Tamtej nocy miała myśli samobójcze?
- Nie mam pojęcia. Mogłabym spędzić tygodnie na przekopywanie się przez wspomnienia Therese, ale, szczerze mówiąc, średnio mnie to interesuje. Cokolwiek myślała, nie urodziła się ponownie. Ja tu jestem, w dodatku objuczona bagażem jej doświadczeń. Jestem osłem Therese. Karmicznym osłem.
Doktor Mehldau kiwa głową. - Doktor Subramaniam jest buddystą, prawda?
- Tak, ale co to... - Zaskakuję. Przewracam oczami. Doktor S. i ja rozmawialiśmy o przeniesieniu i wiem, że moje zauroczenie jego osobą było do przewidzenia. I to prawda, że spędziłam mnóstwo czasu – teraz też się zdarza – myśląc o przeleceniu tego faceta. Ale to nie znaczy, że nie mam racji. - Nie o to chodzi – protestuję. - Sama do tego doszłam.
Nie spiera się ze mną. - Czy dla buddystów ty i Therese nie dzieliłybyście tej samej duszy? Jaźń to iluzja. Więc nie ma żadnego jeźdźca i żadnego osła. Jesteś tylko ty.
- Zapomnijmy o tym – mruczę.
- Nie, lećmy dalej, Terry. Nie czujesz, że masz jakieś obowiązki względem dawnej siebie? Jej rodziców, przyjaciół? Może to jest karma, którą jesteś im dłużna.
- A za kogo pani odpowiada, pani doktor? Kto jest pani pacjentką? Therese czy ja?
Przez chwilę milczy, by odpowiedzieć – Dla mnie ważna jesteś ty.

*

Ty.
Przełykasz, zaskoczona, że tabletka smakuje cynamonem. Z początku efekt narkotyku jest ulotny. Zdajesz sobie sprawę, że siedzisz z tyłu samochodu, z komórką w dłoni, twoi przyjaciele trzęsą się od śmiechu. Rozmawiasz z twoją matką. Jeśli skupisz myśli, przypomnisz sobie moment połączenia i poinformowania jej, u której z twoich przyjaciółek zostajesz dziś na noc. Zanim masz czas się pożegnać, wysiadasz z samochodu. Auto stoi na parkingu, komórkę gdzieś posiałaś – pamiętasz tylko jak życzyłaś dobrej nocy matce i jazdę w kółko przez pół godziny, żeby znaleźć miejsce parkingowe. Joelly odrzuca rude kędziory i ciągnie cię w kierunku schodów. Chodź, panno T.!
Podnosisz wzrok i orientujesz się, że stoisz na chodniku, przy wejściu do klubu i trzymasz dziesięć funtów, chcąc przekupić bramkarza. Muzyka dudni przy każdym otwarciu drzwi. Obracasz się w stronę Joelly i -
- znajdujesz się w obcym aucie, na autostradzie międzystanowej. Prowadzi chłopak, którego poznałaś kilka godzin temu, nazywa się Rush, ale nie dopytałaś, czy to imię, czy nazwisko. W klubie przylgnęliście do siebie i rozmawialiście głośno o rodzicach, żarciu i różnicy między smakiem nowego papierosa w ustach, a swądem starego dymu. Uzmysławiasz sobie, że sama masz w ustach papierosa, wyciągnęłaś go z paczki Rusha, a przecież nie lubisz palić. A może polubiłaś? Nie wiesz. Powinnaś się go pozbyć, czy zatrzymać? Przeszukujesz pamięć, ale nie przypominasz sobie podjęcia decyzji o zapaleniu, ani dlaczego wsiadłaś do samochodu z tym chłopakiem. Zaczynasz snuć historię: musisz mu ufać, albo nie postawiłabyś nogi w tym aucie. A papierosa wzięłaś, bo mógłby poczuć się urażony.
Dziś wieczór nie czujesz się jak ty. I to ci się podoba. Znów zaciągasz się papierosem. Zastanawiasz się nad minionymi godzinami i zachwycasz wszystkim, co zrobiłaś; wszystkim bez ciągłego ciężaru autorefleksji: bez zmartwień, niepokoju, natychmiastowego żalu. Bez wewnętrznych głosów krytykujących każdy twój krok.
Teraz chłopak nie ma na sobie nic poza bokserkami i sięga na półkę po opakowanie płatków, ma piękne plecy. Przez małe kuchenne okienko wpada mgliste światło. Nasypuje do twojej miski owocowych kółeczek i śmieje się z cicha, bo jego matka śpi tuż za ścianą.  Patrzy na ciebie i marszczy brwi. Pyta, o co chodzi. Spoglądasz w dół i widzisz, że jesteś w pełni ubrana. Sięgasz wstecz myślami i zdajesz sobie sprawę, że siedzisz już w jego mieszkaniu od wieków. Całowaliście się w jego pokoju, a chłopak zdjął z siebie ubrania, ty całowałaś jego tors, a dłońmi gładziłaś łydki. Pozwoliłaś mu wsadzić ręce pod koszulkę i dotknąć twoich piersi, ale nic ponadto. Dlaczego nie uprawialiście seksu? Nie podobał ci się? Nie, byłaś wilgotna. Byłaś podniecona. Czułaś się winna? Zawstydzona?
O czym myślałaś?
Kiedy wrócisz do domu, zapłacisz za to. Rodzice będą wściekli, jeszcze gorzej, będą się za ciebie modlić. Cały kościół będzie się modlił. Wszyscy się dowiedzą. I nikt już nie spojrzy na ciebie tak, jak przedtem.
Cynamonowy smak w twoich ustach i znowu siedzisz w samochodzie chłopca przed sklepem całodobowym. Jest popołudnie. Dzwoni komórka. Wyłączasz ją i wpychasz do torebki. Przełykasz, a gardło masz suche. Ten chłopak – Rush – kupuje ci kolejną butelkę wody. Co właściwie połknęłaś? A, tak. Zastanawiasz się i pamiętasz wszystkie pastylki, które wzięłaś. Dlaczego wzięłaś aż tyle? Dlaczego w ogóle chciałaś następną? A, tak.



*

Głosy dobiegają z kuchni. Jest przed szóstą, chcę tylko się wysikać i wrócić do łóżka, ale zdaję sobie sprawę, że rozmawiają o mnie.
- Nawet nie chodzi w ten sam sposób. To, jak się porusza, co mówi...
- To od tych wszystkich książek doktora Subramaniama. Kładzie się po pierwszej. Therese nigdy się tym nie interesowała, nie... nauką.
- Tu nie chodzi o słowa, tylko o to, jak brzmi. Ten niski głos... - ona płacze. - Och, skarbie, nie wiedziałam, że to będzie wyglądało w ten sposób. Jakby miała rację, jakby to wcale nie była ona.
On się nie odzywa. Płacz Alice rośnie, aby w końcu przebrzmieć. Brzęk naczyń w zlewie. Cofam się, gdy Mitch zabiera głos:
- Może powinniśmy spróbować obozu – mówi.
- Nie, nie, nie! Jeszcze nie! Doktor Mehldau twierdzi, że robi postępy. Musimy...
- No jasne, że tak twierdzi.
- Obiecałeś, że spróbujesz, że dasz jej szansę – gniew przedziera się przez łkanie, a Mitch mamrocze coś w rodzaju przeprosin. Wkradam się po cichu do swojej sypialni, ale nadal muszę siku, więc wychodząc z niej robię przesadny hałas. Alice podchodzi do stóp schodów. - Wszystko w porządku, słonko?
Mrużę zaspane oczy i wchodzę do łazienki. Zamykam drzwi i nie zapalając światła, siadam na toalecie.
Jaki zasrany obóz?

*



- Spróbujmy jeszcze raz – zachęciła doktor Mehldau. - Niech będzie przyjemne i żywe.
Mam kłopoty z koncentracją. Broszurka w mojej kieszeni jest jak bomba. Łatwo było ją znaleźć, kiedy już zdecydowałam się poszukać. Chcę zapytać doktor Mehldau o obóz, ale wiem, że poruszając ten temat, rozpętam wojnę pomiędzy nią a Klassami, ze mną pośrodku.
- Zamknij oczy – rozkazuje. - Pomyśl o dziesiątych urodzinach Therese. W pamiętniku zapisała, że to były jej najwspanialsze urodziny. Pamiętasz Wodny Świat?
- Ledwo co – mogłam przywołać obraz delfinów, dwóch, trzech, skaczących jednocześnie. Było słonecznie i upalnie. Z każdą sesją łatwiej mi przebijać się do wspomnień Therese. Jakby jej życie nagrano na DVD, a ja dostałam pilota.
- Pamiętasz, jak Namu i Shamu ochlapały cię podczas pokazu?
Śmieję się. - Chyba tak. - Mogłam zobaczyć metalowe barierki, szklaną ścianę tuż przede mną, olbrzymie cielska w zielononiebieskiej wodzie. - Kazali wielorybom machać płetwami. Wszyscy byliśmy przemoczeni.
- Pamiętasz, kto był tam z tobą? Gdzie są twoi rodzice?
Była dziewczynka w moim wieku, nie mogę przypomnieć sobie jej imienia. Strugi wody zalewały nas w całości, a my śmiałyśmy się, piszcząc. Później moi rodzice wysuszyli nas ręcznikami. Musieli siedzieć wyżej, poza strefą wylewu. Alice wyglądała na młodszą, szczęśliwszą i nieco cięższą. Miała szersze biodra. To było nim zaczęła odchudzać się i ćwiczyć, i kiedy była w rozmiarze mamy.
Otwieram szeroko oczy. - O Boże.
- Wszystko dobrze?
- Ze mną tak... to było tylko... jak pani powiedziała. Wyraźne. - Obraz młodej Alice wciąż boli. Po raz pierwszy uświadomiłam sobie, jaka smutna jest teraz.
- W przyszłym tygodniu umówmy się na grupową sesję – proszę.
- Naprawdę? No dobrze. Porozmawiam z Alice i Mitchem. Chciałabyś porozmawiać o czymś szczególnym?
- Tak. Musimy porozmawiać o Therese.

*

Doktor S. mówi, że wszyscy chcą wiedzieć, czy oryginalna mapa nerwowa, stara Królowa, może powrócić. Jeśli mapa mapy zaginie, czy można ją odnaleźć? A jeśli tak, co stanie się z nową mapą nerwową, młodą Królową?
- Przykładny buddysta powiedziałby, że to nieistotne. Przecież cykl istnienia nie trwa jedynie pomiędzy życiami. Samsara jest każdą chwilą. Jaźń umiera i stale się odradza.
- A pan jest dobrym buddystą? - spytałam.
Uśmiechnął się. - Tylko w niedziele.
- Chodzi pan do kościoła?
- Gram w golfa.

*

Ktoś puka i otwieram oczy. Alice wchodzi do pokoju, niosąc naręcze świeżo złożonego prania. - Och!
Przemeblowałam pokój, przesuwając łóżko pod ścianę, co dało mi dodatkową przestrzeń podłogi. Jej twarz zmienia się jak w kalejdoskopie. - To nie rodzaj modlitwy?
- Nie.
Wzdycha, ale bez przekonania. - Czyli tak, jak mi się wydawało. - Krząta się dookoła i kładzie ubrania na łóżku. Znajduje tam książkę, Wchodząc w strumień. - Doktor Subraminiam ci to dał?
Czyta fragment, który podkreśliłam: Lecz kochająca dobroć – maitri – dotycząca nas samych nie oznacza pozbywania się czegokolwiek. Nie ma sensu w próbach zmieniania nas samych. W medytacji nie chodzi o wyrzucenie starego ja i stanie się kimś lepszym. Chodzi o zaprzyjaźnienie się z samym sobą.
- Cóż – odkłada ostrożnie książkę, na założonej stronie. - To brzmi jak doktor Mehldau.
Wybucham śmiechem. - Rzeczywiście. Mówiła ci, że chciałabym, żebyście z Mitchem byli na kolejnej sesji?
- Będziemy – drepcze po pokoju, zbierając koszulki i bieliznę. Wstaję, żeby ją przepuścić. Jakimś cudem podczas tej krzątaniny ogarnia pokój – układa książki na właściwych półkach, sadza Przy-Tulisia na dawnym miejscu na łóżku, wrzuca pustą torbę po chipsach do kosza – kojarzy mi się w tym wszystkim z maszyną do sprzątania Kota Prota.
- Alice, na ostatniej sesji przypomniałam sobie Wodny Świat, była tam ze mną dziewczynka. Z Therese.
- Wodny Świat? - A, to dziewczynka Hammelów, Marcy. Zabrali cię ze sobą do Ohio w tamte wakacje.
- Kto?
- Hammelowie. Nie było cię cały tydzień. Nie chciałaś na urodziny nic poza kieszonkowym na tę wycieczkę.
- Was tam nie było?
Podnosi dżinsy, które rzuciłam w nogach łóżka. - Zawsze mieliśmy się wybrać do Wodnego Świata, ale ojcu i mnie nie udało się tam dojechać.

*

- To nasza ostatnia sesja – odzywam się.
Alice, Mitch, doktor Mehldau: przykułam uwagę wszystkich.
Pierwsza, oczywiście, reflektuje się pani doktor. - Masz nam pewnie coś do powiedzenia.
- Ooo, tak.
Alice zamiera, z trudem panując nad sobą. Mitch pociera kark, nagle zainteresowany dywanem.
- Nie będę się dłużej w to bawić – robię niejasny gest ręką. - To wszystko: ćwiczenia pamięciowe, wyobrażenia, co Therese czuła, a czego nie. W końcu zrozumiałam. Macie gdzieś, czy jestem Therese czy nie. Chcielibyście, żebym myślała, że nią jestem. Nie zgadzam się dłużej na taką manipulację.
Mitch potrząsa głową. - Kochanie, zażyłaś narkotyk. - Zerka na mnie, nim wbija wzrok w swoje stopy. - Jeśli wzięłabyś LSD i zobaczyła Boga, to nie znaczyłoby, że naprawdę Go ujrzałaś. Nikt nie próbuje tobą manipulować, próbujemy cofnąć manipulację.
- Przestań pieprzyć, Mitch. Zachowujecie się, jakbym była schizofreniczką i nie umiała odróżnić prawdy od fikcji. Cóż, częścią problemu jest, że im dłużej prowadzi mnie doktor Mehldau, tym bardziej pieprznięta jestem.
Alice raptownie chwyta powietrze.
Doktor Mehldau wyciąga rękę, żeby ją uspokoić, ale patrzy na mnie. - Terry, twój ojciec próbuje powiedzieć, że chociaż czujesz się jak nowa osoba, przed narkotykiem byłaś także ty. Która istnieje teraz.
- Ta? Może ci wszyscy zaćpańcy, których pani opisuje, wcale nie są „przywróceni”? Może tylko czują się po staremu.
- To możliwe – dopuszcza ostrożnie. - Ale nie sądzę, by się okłamywali. Zaakceptowali utracone części siebie, rodziny, które porzucili. To ludzie podobni do ciebie. - Obrzuca mnie tym standardowym, zatroskanym spojrzeniem, które lekarze nabywają razem z dyplomem. - Naprawdę chcesz, by przez resztę życia towarzyszyło ci poczucie osierocenia?
- Co? - nagle oczy mam pełne łez. Próbuję odkaszlnąć, ale wciąż napływają, dopóki nie otrę ich rękawem. Czuję, jakby ktoś kopnął mnie w żołądek. - Hej, Alice, mam to po tobie – próbuję żartować.
- To normalne – pociesza doktor Mehldau. - Gdy obudziłaś się w szpitalu, czułaś się zupełnie samotna. Jak nowa osoba, bez przyjaciół, bez rodziny. I ciągle stoisz na początku tej drogi. W pewnym sensie nie jesteś starsza od dwulatka.
- Cholera, dobra pani jest – pociągam nosem. - Nie spodziewałam się.
- Proszę, nie wychodź. Po prostu...
- Spokojnie, nigdzie się jeszcze nie wybieram. - Jestem przy drzwiach, ściągając plecak z wieszaka.  Grzebię w kieszeni i wyciągam broszurę. - Wie pani o tym?
Alice odzyskuje głos pierwsza. - Och, kochanie, nie...
Doktor Mehldau bierze ode mnie folder, a czoło ma zmarszczone. Na okładce widać upozowane zdjęcie nastolatków przytulających uradowanych rodziców. Zerka na Alice i Mitcha.
- Myśleliście o tym?
- To ich bat, doktor Mehldau. Jeśli pani sobie nie poradzi, albo ja nawalę, bam! Wie pani coś o tym?
Przerzuca strony, ogląda zdjęcia domków, program kursu, wielki hotel, gdzie dzieciaki takie jak ja angażują się w „intensywne sesje grupowe z wykwalifikowanymi doradcami”, gdzie mogą „odkryć swoje prawdziwe ja”. Kręci głową. - Ich podejście jest inne niż moje...
- No nie wiem, paniusiu. Ich podejście brzmi cholernie podobnie do „przejmowania”. Muszę pani przyznać, że prawie mnie pani nabrała. Ćwiczenia z wizualizacji? Wyćwiczyłam się tak dobrze, że mogłam sobie nawet wyobrazić coś, czego nie było. Założę się, że umiałaby pani przenieść mnie w całości do głowy Therese.
Odwracam się do Alice i Mitcha. - Nadszedł czas na decyzję. Program doktor Mehldau to ściema. To wysyłacie mnie na kolonijne pranie mózgu, czy nie?
Mitch obejmuje żonę. Oczy Alice są zdumiewająco suche. Patrzy na mnie tak, jakbym była kimś obcym.

*



Leje przez całą drogę powrotną z Baltimore i nie przestaje, kiedy docieramy do domu. Alice i ja biegniemy na ganek, oświetlony snopem światła reflektorów. Mitch czeka, aż Alice otworzy drzwi  i wejdziemy, a potem odjeżdża.
- Często tak robi? - pytam.
- Lubi sobie pojeździć, kiedy ma zły humor.
- Och. - Alice wchodzi do domu, zapalając światła. Idę za nią do kuchni.
- Nie martw się, przejdzie mu – otwiera lodówkę i kuca. - Nie ma pojęcia, co z tobą zrobić.
- Czyli wyśle mnie na obóz.
- Nie, to nie tak. Nigdy nie trafiła mu się pyskata córka. - Wyjmuje klosz i stawia go na stole. - Zrobiłam ciasto marchewkowe. Możesz przynieść talerzyki?
Jest taka drobna. Kiedy tak stoimy, sięga mi ledwie do podbródka. Włosy na czubku głowy przerzedzają się, dodatkowo zmoczone deszczem, a jej skóra jest różowa.
- Nie jestem Therese. Nigdy nie będę Therese.
- Och, wiem – zdusza w sobie westchnienie. I naprawdę wie; mogę to zobaczyć w jej twarzy. - Po prostu tak bardzo ją przypominasz.
Śmieję się. - Mogę ufarbować włosy. I poprawić sobie nos.
- To na nic. I tak bym cię rozpoznała. - zdejmuje pokrywę i odkłada ją na bok. Ciasto jest okrągłe, pokryte półcalową warstwą polewy. Maleńkie marcepanowe marchewki zdobią brzeg.
- Łał, zrobiłaś je przed wyjściem? Dlaczego?
Alice wzrusza ramionami i odkrawa kawałek. Manewruje ostrzem noża, żeby położyć ogromny trójkąt na moim talerzu. - Pomyślałam sobie, że będzie nam potrzebne, niezależnie jak to się wszystko skończy.
Kładzie przede mną talerzyk i gładzi mnie po ramieniu. - Wiem, że chcesz się wyprowadzić. Wiem, że może już nigdy nie wrócisz.
- To nie tak, że...
- Nie zatrzymamy cię. Ale gdziekolwiek pójdziesz, zawsze będziesz moją córką, czy ci się to podoba, czy nie. Nie możesz decydować, kto cię kocha.
- Alice...
- Ciiiiii. Jedz swoje ciasto.