Ogłoszenie przed czytaniem: jako że piszę tu bardzo nieregularnie (tak, ja też to widzę), zdecydowałam się zmienić (przynajmniej tymczasowo) formułę tego bloga. Większość notek to tłumaczenia tekstów i myślę, że byłoby fajnie, gdyby tak zostało. Tyle, że tym razem teksty (głównie opowiadania, choć nie wykluczam wierszowanych historii, takich jak pisze Terri Windling, na przykład) będą nieco dłuższe. I bardziej dopracowane. Nie chcę porzucać całkiem tego bloga, ale jest tyle różnych miejsc w sieci, gdzie można dowiedzieć się więcej o kulturze i etnologii, niż stąd, że aż żal mi się wychylać.
Opowieść wrześniowa
NEIL PYTA:
„Opowiedz mi o czymś co
straciłeś we wrześniu i co wiele dla ciebie znaczyło.”
@TheGhostRegion
ODPOWIADA:
„Lwi pierścień mej
matki, zgubiony i odnaleziony 3 razy z rzędu… Niektórych rzeczy nie da się
zatrzymać.”.
#KeepMoving #SepTale
Moja matka
miała sygnet w kształcie lwiej głowy. Używała go do drobnych magicznych
sztuczek – znalezienia miejsca do parkowania, przyspieszenia kolejki w
supermarkecie, sprawienia, że dogryzająca sobie para przy sąsiednim stoliku
przestawała sobie dogryzać i znów się w sobie zakochiwała, takie tam rzeczy. Kiedy
umarła, zostawiła pierścień mnie.
Po raz pierwszy
zgubiłam go w kawiarni. Myślę, że musiałam się nim nerwowo bawić, ściągając go
z palca i zakładając z powrotem. Dopiero gdy dotarłam do domu, uświadomiłam
sobie, że go nie mam.
Wróciłam do
kawiarni, ale nie było po nim śladu.
Kilka dni
później zwrócił mi go taksówkarz, który znalazł pierścień na chodniku przed
kawiarnią. Oznajmił, że moja matka ukazała mu się we śnie, podając mój adres i
przepis na tradycyjny sernik.
Za drugim
razem, kiedy straciłam pierścień, przechylałam się przez mostek, bezmyślnie
wrzucając sosnowe szyszki do płynącej w dole rzeki. Nie sądziłam, że był za luźny,
ale zsunął mi się z palca wraz z szyszką. Śledziłam trasę jego upadku.
Wylądował w ciemnym, mokrym błocie na brzegu rzeki z głośnym plump i
zniknął.
Tydzień później
kupiłam łososia od mężczyzny poznanego w pubie, wyjęłam go z lodówki na tyłach
jego rozklekotanej zielonej ciężarówki. Miałam go ugotować na urodzinową
kolację. Kiedy rozcięłam łososia, z wnętrza wypadł sygnet mej matki.
Gdy zgubiłam go
trzeci raz, czytałam i opalałam się w ogrodzie. Był sierpień. Pierścień leżał
za mną na ręczniku, wraz z przeciwsłonecznymi okularami i olejkiem do opalania,
kiedy duży ptak (mogła to być sroka albo kawka, ale mogę się mylić. Na pewno
był to jakiś krukowaty) podleciał i zerwał się wzwyż z pierścieniem mojej matki
w dziobie.
Sygnet wrócił
do mnie już następnej nocy, odniesiony przez niezgrabnego stracha na wróble.
Nieźle mnie zaskoczył, stojąc bez ruchu w świetle lampy nad tylnymi drzwiami, i
odszedł, jak tylko odebrałam pierścień z jego wypchanej słomą rękawiczkowej
dłoni.
- Niektórych
rzeczy nie da się zatrzymać – powiedziałam sobie.
Następnego
ranka schowałam pierścień w schowku w moim starym samochodzie Pojechałam na
złomowisko i patrzyłam z satysfakcją jak samochód sprasowano na metalowy sześcian
rozmiaru starego telewizora, a potem załadowano do skrzyni wysyłanej do
Rumunii, gdzie mieli go przerobić na użyteczne rzeczy.
Na początku
września wyczyściłam swoje konto bankowe. Przeprowadziłam się do Brazylii,
gdzie przyjęłam pracę jako projektant stron internetowych pod fałszywym
nazwiskiem.
Jak dotąd nie
natrafiłam na sygnet mojej matki. Ale od czasu do czasu budzę się z głębokiego
snu z mocno bijącym sercem, mokra od potu, zastanawiając się, jak zwróci mi go
tym razem.