niedziela, 24 sierpnia 2014

Tłumaczenie: Neil Gaiman, "Opowieść wrześniowa"

Ogłoszenie przed czytaniem: jako że piszę tu bardzo nieregularnie (tak, ja też to widzę), zdecydowałam się zmienić (przynajmniej tymczasowo) formułę tego bloga. Większość notek to tłumaczenia tekstów i myślę, że byłoby fajnie, gdyby tak zostało. Tyle, że tym razem teksty (głównie opowiadania, choć nie wykluczam wierszowanych historii, takich jak pisze Terri Windling, na przykład) będą nieco dłuższe. I bardziej dopracowane. Nie chcę porzucać całkiem tego bloga, ale jest tyle różnych miejsc w sieci, gdzie można dowiedzieć się więcej o kulturze i etnologii, niż stąd, że aż żal mi się wychylać. 





Opowieść wrześniowa

NEIL PYTA:
„Opowiedz mi o czymś co straciłeś we wrześniu i co wiele dla ciebie znaczyło.”
@TheGhostRegion ODPOWIADA:
„Lwi pierścień mej matki, zgubiony i odnaleziony 3 razy z rzędu… Niektórych rzeczy nie da się zatrzymać.”.
#KeepMoving #SepTale





Moja matka miała sygnet w kształcie lwiej głowy. Używała go do drobnych magicznych sztuczek – znalezienia miejsca do parkowania, przyspieszenia kolejki w supermarkecie, sprawienia, że dogryzająca sobie para przy sąsiednim stoliku przestawała sobie dogryzać i znów się w sobie zakochiwała, takie tam rzeczy. Kiedy umarła, zostawiła pierścień mnie.

Po raz pierwszy zgubiłam go w kawiarni. Myślę, że musiałam się nim nerwowo bawić, ściągając go z palca i zakładając z powrotem. Dopiero gdy dotarłam do domu, uświadomiłam sobie, że go nie mam.

Wróciłam do kawiarni, ale nie było po nim śladu.

Kilka dni później zwrócił mi go taksówkarz, który znalazł pierścień na chodniku przed kawiarnią. Oznajmił, że moja matka ukazała mu się we śnie, podając mój adres i przepis na tradycyjny sernik.

Za drugim razem, kiedy straciłam pierścień, przechylałam się przez mostek, bezmyślnie wrzucając sosnowe szyszki do płynącej w dole rzeki. Nie sądziłam, że był za luźny, ale zsunął mi się z palca wraz z szyszką. Śledziłam trasę jego upadku. Wylądował w ciemnym, mokrym błocie na brzegu rzeki z głośnym plump i zniknął.  

Tydzień później kupiłam łososia od mężczyzny poznanego w pubie, wyjęłam go z lodówki na tyłach jego rozklekotanej zielonej ciężarówki. Miałam go ugotować na urodzinową kolację. Kiedy rozcięłam łososia, z wnętrza wypadł sygnet mej matki.



Gdy zgubiłam go trzeci raz, czytałam i opalałam się w ogrodzie. Był sierpień. Pierścień leżał za mną na ręczniku, wraz z przeciwsłonecznymi okularami i olejkiem do opalania, kiedy duży ptak (mogła to być sroka albo kawka, ale mogę się mylić. Na pewno był to jakiś krukowaty) podleciał i zerwał się wzwyż z pierścieniem mojej matki w dziobie.

Sygnet wrócił do mnie już następnej nocy, odniesiony przez niezgrabnego stracha na wróble. Nieźle mnie zaskoczył, stojąc bez ruchu w świetle lampy nad tylnymi drzwiami, i odszedł, jak tylko odebrałam pierścień z jego wypchanej słomą rękawiczkowej dłoni.

- Niektórych rzeczy nie da się zatrzymać – powiedziałam sobie.

Następnego ranka schowałam pierścień w schowku w moim starym samochodzie Pojechałam na złomowisko i patrzyłam z satysfakcją jak samochód sprasowano na metalowy sześcian rozmiaru starego telewizora, a potem załadowano do skrzyni wysyłanej do Rumunii, gdzie mieli go przerobić na użyteczne rzeczy.



Na początku września wyczyściłam swoje konto bankowe. Przeprowadziłam się do Brazylii, gdzie przyjęłam pracę jako projektant stron internetowych pod fałszywym nazwiskiem.


Jak dotąd nie natrafiłam na sygnet mojej matki. Ale od czasu do czasu budzę się z głębokiego snu z mocno bijącym sercem, mokra od potu, zastanawiając się, jak zwróci mi go tym razem.